Cz??? 10
Postanawiamy zwiedzi? jeszcze niewielk? osad? Xochimilco, zwan? Wenecj? Meksyku. Wed?ug przewodnika znajduje si? tam sie? kana?ów z p?ywaj?cymi po nich gondolami. Xochimilco okazuje si? ma?ym miasteczkiem z t?umnym rynkiem i mnóstwem sklepów. Pesero dowozi nas na przysta?, gdzie leniwie ko?ysz? si? na wodzie dziesi?tki kolorowych ?ódek. Przewo?nicy - ros?e ch?opy - oczekuj? na pasa?erów, ale proponuj? tak wysokie ceny, ?e trudno si? zdecydowa?, cho? ju? prawie uda?o si? im mnie namówi?. Jeden kurs kosztuje oko?o 30 USD. Chwilowo rezygnujemy i ruszamy w g??b wsi.
Po chwili znajdujemy si? w jakich? bardzo w?skich, zaniedbanych uliczkach. Wsi?kaj? w nie dzieci wracaj?ce ze szko?y. Id?c za tymi dzie?mi, docieramy do ubo?uchnych, ale schludnych cha?upinek, skleconych z desek i cegie?. Tu musz? mieszka? naprawd? biedni ludzie! Umorusane dzieci u?miechaj? si? i zagaduj? do nas. Od razu widz? w nas obcych, ale nie uciekaj? ani nie wo?aj? policji. Niestety, brak znajomo?ci j?zyka uniemo?liwia nam kontakt. Wychodzimy nad brzeg jednego z kana?ów; brudna, mulista woda, a kiedy? by?y to ogrody, w których Indianie uprawiali kukurydz?, kwiaty i co tam jeszcze by?o im potrzebne. Do dzi? zreszt? kwiaty s? najpopularniejszym przedmiotem handlu w Xochimilco.
Wracamy na przysta? i Rysiek odkrywa ?ódki, w których za jedyne dwa peso mo?na pop?yn?? jak autobusem, w towarzystwie przypadkowych turystów. To nam znacznie bardziej odpowiada. Zostajemy wprowadzeni do ?ódki - mo?e nieco mniej kolorowej - i czekamy, a? zbierze si? komplet. Wkrótce nadchodz? ludzie. Id? ca?ymi rodzinami - sami Meksykanie - na przeja?d?k? w porze sjesty. W?ród pasa?erów chyba 80-letnia babcia podpiera si? kosturkiem, zmierzaj?c do trapu. Zastanawiam si?, jak ona wejdzie po w?skiej drabince i ma?ym pode?cie, ale staruszka radzi sobie niemal lepiej ode mnie. Z ostatnich schodków wykonuje tak zwany "dupozjazd kontrolowany" i wkrótce siada na ?awce. Nasza ?ódka jest wymalowana na zielono, wzd?u? burt ma ?awy, na których si? oczywi?cie siada. Odp?ywamy. Gondolier odpycha ?ód? okrutnie grubym dr?giem. Musi by? bardzo silny, bo na pok?adzie jest 16 osób. Te bardziej kolorowe, drogie ?odzie zabieraj? cz?sto tylko dwoje pasa?erów lub niewielk? grup? turystów. Nasze wodne pesero nie jest tak komfortowe, ale za to pe?ne ?ycia i ?miechu. Wkrótce wp?ywamy w w?ski kana?, a wraz z nami kilka tuzinów ?ódek. W oczach roi si? od kolorów. ?odzie s? krypiaste i p?askodenne, ale bardzo barwne. Ka?da ?ódka nosi imi? jakiej? kobiety: Alicia, Lucrecita, Manuela i inne. Imi? to wypisane jest na takiej jakby bramie do ?odzi - jest to drewniana dekoracja, wzmocniona i ozdobiona kilkoma deskami, na których wymalowano nazw? statku i kilka flag pa?stwowych. Polskiej flagi nie ma, ale kanadyjsk? znajdujemy na której? ?ódce.
Powoli p?yniemy przez kana?. ?odzie zderzaj? si? ze sob?; jest bardzo ciasno, ale w?a?nie o to chodzi. Mo?na nawet pogada? z pasa?erami s?siednich ?ódek. Nagle gdzie? z boku pojawia si? mniejsza ?ódka z napisem na dachu: MENU TURISTICO A LA CARTA - 15 PESO. To p?ywaj?ca restauracja. Na ?ódce kobieta sma?y hamburgery i tacos. Je?li chcesz, podp?ywa i podsma?a co tam sobie pasa?er ?yczy. Po chwili nadp?ywa inna ma?a ?ódeczka: p?ywaj?cy stragan z kwiatami. Zaczyna mi si? to podoba?, a to dopiero pocz?tek. Po chwili rozlegaj? si? d?wi?ki kapeli. Podp?ywa ?ód? z ubran? na czarno orkiestr?. Maj? gitary i marimby i za jedyne 10 peso b?d? p?yn?li obok twojej ?odzi i grali serenad? specjalnie dla twojej lubej. Pojawia si? te? p?ywaj?cy fotograf z przedpotopowym aparatem skrzynkowym na trójnogu. Zrobi zdj?cie za kilka peso. Co chwil? podp?ywaj? inne "stragany": ten z coca-col?, tamten z tkaninami, inny znów z pami?tkami. Na samotnej ?ódce ko?ysze si? nawet ?wi?ty Miko?aj. Jest zielony, bo wodny. Wyszukuje ?ódki z dzie?mi na pok?adzie. Nasz gondolier dokonuje prawdziwych cudów, prowadz?c ?ód? w?ród tego t?oku. Czasem zapiera si? z ca?ych si?, by dr?giem rozdzieli? dwie szczepione ze sob? ?odzie. Wp?ywamy w coraz w??sze kana?y, a? wreszcie wysadzaj? nas z przeciwnej strony zatoki. Gondolierowi próbujemy da? napiwek, bo pracowa? ci??ko, ale on oddaje nam reszt? uprzejmie, ale stanowczo. Jeste?my zdumieni. Przecie? to na pewno biedny cz?owiek, jeden z mieszka?ców Xochimilco, a nie zdziera z turystów, tak jak tamci w kolorowych ?ódkach dla bogatych.
Zostajemy wysadzeni na skraju rozleg?ego i kolorowego targowiska, gdzie kupujemy sporo pami?tek. Stragany kipi? kolorami. Przepi?kne tkaniny i srebrna bi?uteria mieni? si? w s?o?cu. Od jakiego? biednie wygl?daj?cego ch?opca kupuj? kolorow?, w?sat? mask? ze sznurka. Pó?niej jeden ze znajomych w Kanadzie wyliczy?, ?e praca nad zrobieniem, upleceniem i pomalowaniem tej maski powinna by? warta kilka razy wi?cej, ni? za ni? zap?aci?em. Ale by?y te? rzeczy bardzo drogie, których kupno po prostu si? nie op?aca?o. Do zakupów wybieramy raczej nie straganiarzy, ale ubogo wygl?daj?cych wie?niaków, kr???cych mi?dzy straganami. Damy im zarobi?, a oni sprzedadz? nam towar du?o taniej ni? oficjalni kupcy. Pytamy o drog? kierowc? naprawiaj?cego pesero. Okazuje si?, ?e do miasta daleko, ale po chwili naprawione ju? pesero zwalnia z jazgotem klaksonu, a kierowca wo?a: "Jak do miasta, to wskakujcie!". Chy?o rzucamy si? do otwartych drzwi i dobrze, bo spacer trwa?by pó? dnia.
Nie wspomnia?em jak dot?d o pasterce, ale to dlatego, ?e co? takiego jak msza o pó?nocy w Meksyku nie istnieje. Na Guadalupe próbowali?my kupi? jakie? pami?tki, ale albo by?y drogie, albo tandetne. W ko?cu natkn?li?my si? na m?odego ch?opaka - jak to mówi? - "przy ko?ci", który sprzedawa? ró?a?ce. Po za?artym targowaniu m?ody sprzeda? nam wi?ksz? ilo?? towaru po obni?onych cenach, cho? g?o?no przy tym narzeka?, ?e gdyby tak z wszystkimi handlowa? jak z nami, to by mu spodnie z ty?ka spad?y. "Don't worry! - pomy?la?em - Jeszcze sporo czasu musisz poczeka?, zanim ci naprawd? spadn?". Ale g?o?no nic nie powiedzia?em, bo ch?opak by? sympatyczny. Zrobili?my mu w ko?cu taki m?yn w g?owie, ?e sam si? pogubi? we w?asnych cenach. Ale za kilka dni pojechali?my tam znów i ponownie dali?my mu zarobi?. Na koniec sfotografowali?my go i poszli?my na pasterk? wy?wi?ci? to wszystko.
Wieczorem z telewizora dowiedzieli?my si?, ?e w?a?nie wybucha wulkan Popocatepetl, po?o?ony niedaleko Meksyku. Ulatniaj? si? z niego py?y i gazy i w?adze zarz?dzi?y natychmiastow? ewakuacj?, zw?aszcza obcokrajowców. Natychmiast postanowi?em tam jecha?! Nigdy jeszcze nie widzia?em wulkanu, a co dopiero wybuchaj?cego! Zamierzali?my ju? wcze?niej go zobaczy?, ale jako? tak zesz?o... Tu przypomnia?o mi si?, jak Ed zdziwi? si?, ?e chc? obejrze? wulkany.
- Po co ty tam chcesz jecha?? Przecie? tam nic nie ma!
- Jak to? S? wulkany!
- Ale? Adam! One s? ju? nieczynne. Od 200 lat nie wybuch?y!
- No i dobrze. Gdyby wybuch?y, umar?bym chyba ze strachu i na pewno bym nie pojecha?.