Nazajutrz Ed zaprosi? nas na "sea food", czyli obiad z?o?ony z morskich potraw. Zaprosi? - to nie znaczy, ?e zap?aci?. Tote? zaraz na pocz?tku, gdy wybra? najdro?szego kalmara, ja zamówi?em dla siebie tradycyjnie comida corrida. Ed wyzna? z rozbrajaj?c? szczero?ci?, ?e dla niego forsa nie gra roli, je?li chodzi o dobre jedzenie, ale oko mu nawet nie drgn??o, gdy dokonywa?em karko?omnych oblicze? cen nad menu. W spisie znalaz?em "sopa de conchas". Co to jest sopa, to wiadomo, natomiast "conchas" to ju? by?a wy?sza szko?a jazdy. Zaryzykowa?em. Obs?ugiwa?y nas dwie urocze siostry bli?niaczki, podobne do siebie jak dwie krople wody. Mia?y na sobie czerwone bluzeczki i czerwone czapeczki, w które wszyto ?mieszne, acz bardzo realistycznie wygl?daj?ce karpie niemal naturalnej wielko?ci, bo to by?a knajpa rybna. Wkrótce przyniesiono mi zup? mniej wi?cej ogonow?, w której p?ywa?o sze?? zamkni?tych na g?ucho muszli. Strategia spo?ywania zupy by?a nast?puj?ca: nale?a?o ?y?k? podwa?y? wieko muszli i otworzy? j?. W ?rodku siedzia?o zwierz?tko - ju? ugotowane. Zwierz?tko wyd?ubywa?o si? i po?yka?o, a muszle odk?ada?o do wyrzucenia. Zabra?em je jednak na pami?tk? i u?y?em do dekoracji mojego akwarium. Wygl?daj? bardzo naturalnie i mówi? wszystkim, ?e je przywioz?em z Meksyku, ale nie wspominam, ?e wy?owi?em je w zupie.
Pewnej soboty wybra?em si? na znany w stolicy Jarmark Sobotni, który, jak sama nazwa wskazuje, odbywa si? tylko raz w tygodniu. Bazar odbywa? si? w podmiejskiej dzielnicy o "ko?cielnej" nazwie San Angel. By?o to niegdy? ma?e miasteczko, z którego do dzi? pozosta? malowniczy ryneczek obudowany niskimi domkami w hiszpa?skim stylu oraz w?skie, brukowane uliczki, przy których znajduj? si? do?? drogie galerie sztuki i sklepiki jubilerskie. Wieczorami musi tam by? bardzo romantycznie (albo niebezpiecznie). ?eby dosta? si? na San Angel, trzeba przekroczy? bardzo ruchliwe skrzy?owanie dwóch g?ównych ulic (jedn? z nich jest wspomniane Insurgences). Przy skrzy?owaniu jest niewielki park, gdzie s?u?by miejskie prowadz? szklarni?, w której hodowane s? uderzaj?co pi?kne ro?liny i kwiaty. Ko?o parku za? jest placyk. Na placyku fontanna o rozmiarach basenu olimpijskiego i piramidziasta budowla, strze?ona przez dwa kamienne lwy siedz?ce u szczytu schodów. Jest to Mauzoleum Obregona - genera?a i miejscowego bohatera, który straci? r?k? w walkach o wolno?? Meksyku. Wn?trze wykonane jest w ca?o?ci z br?zowego marmuru. Na pierwszej kondygnacji mie?ci si? jakby studnia. Gdy si? do niej zajrzy, dostrzega si? parter, równie? pogr??ony w delikatnym pó?mroku. Po schodkach mo?na zej?? na dó?. W ?cianie na dole znajduje si? niewielka nisza, dzi? zabezpieczona solidn? krat?, a w niszy tkwi stercz?ca pionowo i uchlastana ko?o ?okcia R?ka Genera?a. Po rewolucji meksyka?skiej Obregona zastrzelono w pobliskiej kafejce i ci??szego o kilka gram o?owiu odstawiono do piasku, ale utr?cona generalska r?ka pozosta?a na powierzchni. Dla niej to sympatycy ofiary wznie?li majestatyczn? piramid?, w której zabalsamowana r?ka znajdowa?a si? do roku 1992, kiedy to wykradli j? powsta?cy z Chiapas, traktuj?c jako narodow? relikwi?. Rz?d chwali? si?, ?e ko?czyn? odzyskano, ale to, co widzia?em, wygl?da raczej na zr?czn? podróbk?.
Udawszy si? na rynek San Angel, mog?em ogl?da? ju? zdecydowanie lepsze pod wzgl?dem artystycznym eksponaty. Przede wszystkim na malowniczym trawniku w cieniu palm przy sztalugach siedzieli "Panowie Arty?ci" i na bie??co uwieczniali rzeczywisto??. Wygl?d malarzy, jak i ram ich obrazów od razu sugerowa? cen? dzie?a, tak ?e nawet o ni? nie pyta?em. Trzeba przyzna? jednak, ?e stado malarzy na trawce sprawia?o wra?enie paryskiego Mont-Martre'u. By? to zdecydowanie przyjemniejszy widok ni? chirurgiczo-historycznego eksponatu z placu Obregona. Nieopodal znajdowa?a si? budowla podobna do naszych Sukiennic i o takim?e przeznaczeniu: wewn?trz odbywa? si? targ wszystkiego, co mog?o uchodzi? za wyrób artystyczny. Kupcy przyjmowali oprócz gotówki tak?e karty kredytowe, a pobliska restauracja nale?a?a do najdro?szych w mie?cie. Jednak uczony baedeker ameryka?ski informowa?: "Pod hal? roz?o?yli swoje kramy ci arty?ci, których nie by?o sta? na wykupienie kramu. Ich towary wcale nie s? gorsze, za to du?o ta?sze. Pami?taj, nie p?aci? od razu proponowanej ceny. Kupiec rzuci cen? horrendalnie wysok?. Z?ap si? za g?ow? i zaproponuj cen? przesadnie nisk?. Wkrótce dojdziecie do kompromisu i obaj b?dziecie zadowoleni." Przetestowa?em rad? ameryka?skiego turysty. Na ofiar? wybra?em sprzedawc? pi?knych, kolorowych tkanin i zrazu zamierza?em kupi? poncho, ale zdecydowa?em si? na narzut?. Kupiec zaproponowa? mi bajecznie barwn? kap? o rozmiarach narzuty na ?ó?ko, ?piewaj?c za to 150 peso. - "Eeee... - zagrymasi?em - nie potrzeba mi takiej p?achty. Szukam tkaniny na ?cian?, rodzaju kilimu." - "Mam tu, se?or, ró?nego rodzaju wyroby. Ten jeden jest mi szczególnie drogi, bo bardzo pi?kny i oddam go za jedne 70 peso." Tu, jak instrukcja kaza?a, z?apa?em si? za g?ow? i wezwa?em pomocy Wszystkich ?wi?tych. - "To ile dajesz?" - spyta? sprzedawca. - "No, powiedzmy 10 peso". - "O, Jezu! Dziesi?? peso za moj? ci??k? prac??!" - "OK. Powiedzmy 20". - "Nie. Tak nie mo?na. daj 50". - "Co? pan?" - mówi? - "50 za taki kawa?ek materia?u? Id? poszuka? gdzie indziej. Mo?e b?d? mieli taniej". - "Nie, nie, panie! Nie odchod?! Oddam za 45, tylko kup u mnie!" Teraz ju? wiedzia?em, ?e gdzie indziej b?dzie taniej. O?wiadczy?em sprzedawcy: - "W?a?ciwie, to ja a? tak bardzo tej tkaniny nie potrzebuj?, ale pozwól mi pój?? do konkurencji i zobaczy? ceny. Jak b?d? mieli dro?ej, wróc? do ciebie". - "Jak kupisz zaraz u mnie, to oddam za 30 peso". - Tu wybieg? zza straganu i dos?ownie ci?gn?? mnie z powrotem. Powo?ywa? si? przy tym na liczn? rodzin?, ale to nie moja wina, ?e oni tam wszyscy s? wielodzietni. Troch? mi si? go zrobi?o ?al, a troch? zaimponowa?a mi jego desperacja i dobra znajomo?? angielskiego, mówi? jednak twardo: "Dwadzie?cia pi??!". Kupiec westchn??, ale zapakowa? towar do woreczka. I tak na tym nie straci?. Ca?e to kupowanie trwa?o dobrych kilkana?cie minut, ale w tym jest w?a?nie urok zakupów; oni wr?cz nie szanuj? klientów, którzy si? nie targuj?. Ja za? dowiedzia?em si?, na ile "skubni?to by" bogatego turyst?, gdyby ameryka?skim zwyczajem zap?aci? od razu i bez gadania.
Dopytuj?c si? troch? o drog?, dotar?em do po?o?onego w cichym zau?ku opuszczonego klasztoru karmelitów. Klasztor nazywa si? Del Carmen i le?y tam, gdzie kiedy? by?a s?siednia wie? o nazwie San Jacinto. Prowadzi do niego brukowana uliczka, tak w?ska, ?e z trudem mie?ci si? tam samochód. Bia?e domki maj? malutkie balkoniki, a z nich zwisaj? ki?cie czerwonych kwiatów. Zaraz stan??y mi przed oczami widokówki z Hiszpanii z podobnymi, uroczymi uliczkami. Za domkami znajduje si? niewielki placyk, a na nim czynny jeszcze wci?? ko?ció?ek i zabudowania klasztoru. Kiedy? by?a tu wie? i karmelici - ludek lubi?cy cisz? i odosobnienie, mieli tu idealne warunki do medytacji i modlitwy. Ale cywilizacja wygna?a ich st?d, bo dzi? klasztor stoi dok?adnie w wid?ach dwóch najruchliwszych ulic Mexico City. Wewn?trz jest muzeum, gdzie wst?p kosztuje dwa obiady, ale có? zrobi?? Studenci zni?ki nie maj?. Zakaz fotografowania. Oddaj? mojego zenita, ale w kieszeni mam drugi aparat - mniejszy. Stra?nicy jednak to przewidzieli. Ogo?ocony wchodz? do holu, dziwi?c si?, dlaczego nie wolno robi? zdj??. Na razie podziwiam tylko ogromnych rozmiarów podest pod msza? czy ?piewnik i ten?e ?piewnik, gdzie jedna nuta ma wielko?? monety dolarowej. Jak oni z tego ?piewali? Wolno mi wchodzi? gdzie chc?, tote? wkrótce, omy?kowo, trafiam do niewielkiego studia, gdzie przy licznych monitorach siedz? barczy?ci m?odzie?cy, beztrosko s?uchaj?c meczu futbolowego w radiu. Ten mecz bardzo tu nie na miejscu. Wchodz? do zakrystii, gdzie nie dociera ryk kibiców. Jest zupe?nie jak na kaszubskiej wsi: d?bowa, wielka szafa na ornaty i przybory liturgiczne, olbrzymi stó?, proste krzes?a, ?ciany bielone wapnem, a na nich ludowe, niebieskie ozdoby, takie esy-floresy jak w naszych kaszubskich cha?upach krytych s?om?. Do tego malutkie okienko jak w domku u Baby Jagi, pod oknem jab?onka czy co? podobnego. Otwieram okienko; wida? przez nie kawa?ek pola, którego nie zd??ono jeszcze zaora?, i cho? w oddali s?ycha? szum aut, mam wra?enie, ?e nawet powietrze lekko pachnie jeszcze wsi?. Przechodz? do pomieszcze? mieszkalnych. Na parterze umywalnia troch? podobna do zachrystii. Pami?tajmy, ?e jeste?my gdzie? w XVIII wieku. To spore pomieszczenie z du?ym sto?em po?rodku. Tu? pod sufitem mniejsze okienka, a ni?ej cztery malutkie umywalki, w których obmywali si? mnisi. ?ciana przy umywalkach wy?o?ona jest starymi, bia?o-niebieskimi kafelkami w ro?linne motywy. Zakonnicy musieli by? mikrej postury, bo zmie?ci? si? przy takiej umywalce by?oby mi bardzo trudno. Oczywi?cie, przymierzam si? do takiego zlewu, ale jestem za du?y. Nie nadaj? si? widocznie na zakonnika. Natrysków nie zauwa?y?em.