Kilka niepochlebnych s?ów nale?y si? te? ksi??om. Normalnie to paulini opiekuj? si? sanktuarium. Nie s? oni zaj?ci ca?y czas, bo cho? msze odprawiane s? co godzin?, wi?kszo?? z nich prowadz? ksi??a-pielgrzymi. Cho? w bazylice jest chyba ze 20 konfesjona?ów, by?o bardzo trudno dosta? si? do spowiedzi. Osi?galny by? tylko jeden ksi?dz, który potem jeszcze odprawi? msz?, rozmawia? z lud?mi i na koniec jeszcze ?wi?ci? dewocjonalia. Spowiedzi za to s?ucha? bezpo?rednio przy o?tarzu, tu? pod obrazem, ju? po zamkni?ciu drzwi ?wi?tyni. Nie wiem, gdzie by?a reszta tego ?wi?tego towarzystwa, ale wiem, ?e miejscowi ksi??a doskonale za to znaj? si? na biznesie. W ca?ej bazylice rozmieszczono wielk? ilo?? skarbonek, do których ludzie wrzucaj? kolosalne pieni?dze. Przy czym najwi?cej wrzucali najbiedniejsi i najubo?ej wygl?daj?cy Indianie. Ludzie rzucaj? pieni?dze nawet w mechanizm ruchomego chodnika pod obrazem, chocia? przed nim te? jest skarbonka. W tylnej cz??ci ko?cio?a jest spory sklepik z dewocjonaliami i wielu ludzi robi tam zakupy, cho? ceny s? kilkakrotnie wy?sze ni? u straganiarzy. Nikt za to nie dba o pielgrzymów. Nie ma ani ?awek, ?eby odpocz??, ani kurka z wod?, ?eby si? napi?. Na szcz??cie pewien zamo?ny Meksykanin postawi? na dziedzi?cu cystern? z wod? do picia, ale to by?a jego prywatna inicjatywa. Ksi??a s? bardzo trudno osi?galni. Natychmiast po odprawieniu mszy znikaj? w swoich wygodnych apartamentach. A ja ciep?o wspominam paulinów z Jasnej Góry, którzy pomimo obowi?zków zawsze gdzie? tam si? kr?cili, s?u??c pomoc? i informacj?.
Pewnego wieczoru przypomnia?o mi si?, co nam mówi?a nasza pierwsza znajoma, Amerykanka z hotelu. Bo oto na której? tam mszy zauwa?y?em, ?e ludzie id?c do komunii robi? jakie? dziwne uniki. Otó? przed pierwszym rz?dem ?awek le?a? sobie pies i ludzie przechodzili, staraj?c si? go nie nadepn??. Psina by?a kundlowata i zabiedzona, ale rzeczywi?cie nikt jej nie przep?dza?. Ludzie mijali j? ostro?nie, czasem si? u?miechali i wygl?da?o to raczej sympatycznie ni? gorsz?co. Kiedy po jakiej? mszy biega?em w?ród nieczynnych konfesjona?ów, zobaczy?em oszklon? gablot?, a w niej spory, metalowy krzy?, wygi?ty pod nieprawdopodobnym k?tem. Wyt??aj?c mój hiszpa?ski, uda?o mi si? odczyta?, ?e w 1921 roku, jeszcze w starej bazylice, komuni?ci usi?owali zniszczy? obraz Matki Bo?ej, podk?adaj?c granat pod o?tarz. Wtedy odprawiano msze ty?em do ludzi i o?tarz znajdowa? si? tu? pod obrazem. Granat wybuch?, ale ca?y impet uderzenia poszed? na stoj?cy tam akurat solidny krzy?. Krzy? po?ama?o i pogi??o, ale obraz pozosta? nietkni?ty. (Zanim zd??y?em mu si? przyjrze?, zgaszono ?wiat?o i porz?dkowi wygonili nas bezlito?nie). Wracaj?c wieczorem, widzieli?my grupy pielgrzymów, które nie mia?y gdzie spa?, bo o to na Guadalupe te? nikt si? nie troszczy. K?adli si? pokotem na ziemi pod ci??arówkami, w których by?y ich baga?e. W pobli?u namierzyli?my restauracj?, w której postanowili?my sp?dzi? wigili?, ale okolica nie by?a raczej zbyt bezpieczna wieczorem. Z ulg? wracali?my do hotelu.
Nazajutrz wybieramy si? na piramidy. Na patio wieczorem zebranie towarzyskie. Go?cie radz? nam: a) rano wsta?, b) wcze?nie wystartowa?, c) zabra? ze sob? co? do picia, d) skorzysta? z propozycji hotelu - zbiorowej wycieczki za jedyne 80 dolarów. (Ed). Kiwamy uprzejmie g?owami, potakujemy, a rano... budzimy si? gdzie? ko?o po?udnia, kiedy nikogo ju? nie ma w hotelu, w panice zapominamy picia i na mapie usi?ujemy znale?? dworzec autobusowy, ?eby dotrze? do piramid ?rodkami komunikacji publicznej. Panienka na stacji metra radzi nam wysi??? w do?? nietypowym miejscu, gdzie pono? ?atwiej o autobusy. Miejscowo??, do której jedziemy, nazywa si? Teotihuacan i troch? trwa?o, zanim nauczy?em si? z pami?ci i bez zaj?knienia wymawia? jej nazw?. Wiele s?ów pochodzi tu z narzeczy india?skich, które s? bardzo melodyjne, ale niemo?liwe do opanowania. Z metra wynurzamy si? w samym ?rodku jakiego? targowiska. Setki straganów, wrzeszcz?cy t?um, wa??saj?cy si? po niezbyt szerokiej asfaltowej ulicy. Na chodnikach kurczaki, g?si, indyki i go??bie - wszystko na sprzeda?. Na ulicy zat?oczonej do niemo?liwo?ci d?ugi sznur wielkich, ameryka?skich autobusów, usi?uj?cych wydosta? si? z tego galimatiasu. Trzeba szuka? autobusu z napisem PYRAMIDES, tzn. trzeba przeciska? si? pomi?dzy straganami, kurczakami i lud?mi i nie da? si? rozjecha? autobusom. Kiedy ju? znale?li?my w?a?ciwy autobus, okaza? si? do?? komfortowy i nad wyraz tani. Ko?o mnie usiad? jaki? wie?niak z kilkupoziomow? klatk? pe?n? kanarków. Ptaszki by?y bajecznie kolorowe i chyba przestraszone, bo g?o?no ?wierka?y. Jeden kanarek kosztowa? grosze i pewnie by?bym go kupi?, ale do Kanady nie wolno wwozi? nic ?ywego. Kanarek mo?e by? zara?ony jak?? meksyka?sk? d?um? i potem pó? Kanady mo?e wymrze? i b?dzie problem.
Podró? trwa oko?o godziny. Jedziemy wygodnie, najpierw szerok? autostrad? (p?atn? nawet dla kierowcy autobusu), a potem skr?camy w lokaln? drog?, prowadz?c? pomi?dzy kaktusami i agawami do jakiej? wsi, a potem do paru kolejnych. I mo?emy sobie porówna? standard ?ycia. Spodziewali?my si? na wsi zobaczy? bied? i ubóstwo. Tymczasem witaj? nas schludne, bia?e domki. Nawet je?li do?? biedne, to czyste i zadbane. Nad ulicami powiewaj? kolorowe szmatki czy mo?e chor?giewki, jest zawsze niewielki, schludny ko?ció?ek i kilka knajpek. Wygl?da to troch? jak latem w Mielnie czy w Jastarni, tylko brakuje turystów. Pola sprawiaj? wra?enie w?asno?ci kolektywnej; rodzaj PGR-u. Cz?sto ogrodzone s? p?otem lub bia?ym murem, ale zawsze starannie zaorane, a na murze - has?a wyborcze. Oni tam kochaj? polityk?. W pobli?u tych pól cz?sto wida? jednakowe, bia?e domki; to chyba domy pracowników. Ró?ni? si? nieco od domów wie?niaków, które te? nie wszystkie s? jednakowe. Po pewnym czasie zauwa?amy, ?e niektóre s? znacznie zamo?niejsze, ale nie wida? ?ladów jakiej? totalnej n?dzy. By? mo?e tylko na zewn?trz, a w ?rodku kilkuosobowa rodzina dzieli jeden pokój. Nie wiem, jak dzia?a tam kanalizacja, ale zauwa?am na dachu ka?dego domu wielkie metalowe zbiorniki na wod?. Wioski cz?sto budowane s? na wzgórzu i wygl?daj? bardzo malowniczo. Ca?a okolica Mexico City to wzgórza i góry. Nawet jad?c metrem przez miasto mo?na si? natkn?? na przepi?kne widoki (nieca?e metro jest "podwodne").
Autobus wiezie nas w?sk? drog? mi?dzy kaktusami i w ko?cu pod którym? kaktusem zatrzymuje si?. Jeste?my na miejscu. Teotihuacan - miasto azteckie sprzed... nie chc? zgadywa?, ale gdy Cortez przyby? tu w XVI wieku, miasto by?o ju? od 400 lat opuszczone. Kilka stuleci przedtem zamieszka?e by?o podobno przez 40 tysi?cy mieszka?ców, którzy stworzyli niepowtarzaln? kultur? i porz?dek spo?eczny, zupe?nie jak z fresków Riviery. Indianie ci byli absolutnie samowystarczalni. Podbili i podporz?dkowali sobie wszystkie okoliczne ludy, a nast?pnie handlowali z pozosta?ymi plemionami i obrastali w dobrobyt. Mieli w?adców, ?o?nierzy, kap?anów, kupców i rzemie?lników, s?owem - wszystko, co do szcz??cia potrzeba. Pewnego dnia stwierdzili: "do?? mamy bogactwa, nie trzeba nam wi?cej wojen ani niewolników. Zabierzmy si? za upi?kszanie miasta". Efekty i pozosta?o?ci tej decyzji mo?na dzi? ogl?da? nieca?e 60 km od stolicy Meksyku.
Nie wiadomo, dlaczego miasto opustosza?o. Na pewno nie na skutek wojny, mo?e za spraw? zarazy lub te? utraci?o swoje handlowe znaczenie. Dzi? pozosta?a olbrzymia pusta po?a? stepu spalonego s?o?cem, ale myli?by si? ten, kto by przypuszcza?, ?e nie ma tu nic do ogl?dania. Zaraz po wej?ciu natykam si? na trzy symetrycznie zbudowane kamienne wzgórza, z?o?one jakby z trzech kwadratowych platform, zw??aj?cych si? ku szczytowi. Kamienie po??czone s? jak?? tajemnicz? zapraw?, która wytrzyma?a ponad tysi?c lat i wci?? pozwala zachowa? niemal nietkni?t?, symetryczn? form?. Wchodz? na te minipiramidki i jestem zdegustowany. To maj? by? te s?ynne piramidy? rozgl?dam si?. Po przeciwnej stronie "mojej" piramidki jest rozleg?y plac pokryty piaskiem i spalon? traw?. Jego ?ciany stanowi niewysoki murek, zbudowany tak jak "moja" piramidka: w zw??aj?ce si? ku górze bloki. Na tym wielkim placu jestem sam. Jest pi?kna, s?oneczna pogoda. Siadam na trawie, zamykam oczy i staram si? wyobrazi? sobie, jak kiedy? w tym w?a?nie miejscu stra?nicy strzegli miasta, jak india?scy wojownicy przechadzali si?, bo tu w?a?nie musia?o by? wej?cie do miasta, mo?e rynek? Wystarczy przej?? za ów murek ogradzaj?cy "rynek" i staje si? pomi?dzy dwoma piramidami, które ju? mog? dumnie nosi? to miano. Na jedn? wchodzi? nie wolno, a druga ma schody tylko do po?owy wysoko?ci i na te schody mo?na wej??. Schody s? strome i nierówne, tote? w po?owie drogi tkwi metalowa barierka. Piramid? zaliczam w 10 minut. Ma tylko 40 stopni. Ale za to wida? z niej d?ug?, szerok? drog?, na ko?cu której majacz? dwa kszta?ty. To s? ju? PRAWDZIWE piramidy: Piramida S?o?ca i Ksi??yca. Droga wiod?ca do nich nazywa si? Ulic? ?mierci, bo kiedy? prowadzono ni? skaza?ców czy mo?e ofiary na krwaw? obiat? dla bogów. Indianie czcili S?o?ce i Ksi??yc i sk?adali im ofiary z ludzi.