8 lipca - ?roda i 9 lipca - czwartek
Rankiem troch? si? przeja?nia. Robimy oficjalne podej?cie do Ko?a Polarnego. Zak?adamy koszulki "Podwórka", na antenie auta zawieszamy bia?o-czerwony proporczyk i znów pojawiamy si? u celu naszej podró?y. Robimy seri? zdj?? z ogromn? bia?o-czerwon? flag? przywiezion? specjalnie w tym celu przez Bani? z Polski. Mo?e to wygl?da patetycznie, ale mi osobi?cie to nie przeszkadza. Jestem dumny, ?e tu dotar?em, wi?c nie b?d? si? wstydzi? w?asnej flagi. Mog? Amerykanie, to mo?emy i my, Polacy, wywiesi? swoj? flag? nawet na kole podbiegunowym! I w tym momencie zaje?d?a na parking stary van, z którego wysiadaj? dwie Murzynki. Jedna, starsza, staje pod tablica, druga robi jej zdj?cie. Ta, która pozuje, ubrana jest w ró?owiutki ?akiecik, taki sam kapelusik, a na g?owie ma jeszcze nie zdj?te od rana ró?owe wa?ki - lokówki. Wygl?da w tym okropnie - jak pomocnica pomocy kuchennej, a i min? ma do tego trzy razy bardziej zgnu?nia?? ni? wczoraj Misio. Mam wra?enie, ?e dopiero przed chwil? zosta?a obudzona i sytuacja nieco j? zaskoczy?a. Ta Murzynka w wa?kach na g?owie tak?e Bani zburzy?a wewn?trzne poczucie estetyki. Obie ?mieszne turystki nawet nie fatyguj? si? na taras widokowy. Zaraz po zrobieniu zdj?cia odje?d?aj? swoim przedpotopowym autem. Mo?e musia?y gdzie? zd??y? na czas?
My za? dok?adnie i precyzyjnie ustawiamy statyw aparatu. Wiemy, ?e taka chwila niepr?dko si? powtórzy. Te zdj?cia MUSZ? wyj??! W nieco lepszej pogodzie doje?d?amy z powrotem do rzeki Jukon. Tym razem w folkowej knajpie wypatrzy?em naszywki na plecak z napisem "Artctic Circle". Niezw?ocznie kupujemy je z Ma?kiem. Dochodzimy bowiem do wniosku, ?e paradowa? po szkole z tak? naszywk? to dopiero b?dzie "cooool"! Odt?d b?dziemy si? starali kupowa? takie naszywki w ka?dym ciekawszym miejscu. Zaczynamy te? gwa?ci? Lajkonika, ?eby zatrzyma? si? z powrotem w North Pole. To by dopiero by? szpan, mie? naszywk? z bieguna! Dzi? b?oto jakby mniejsze, wi?c zapuszczam si? na sam brzeg rzeki Jukon. Pi?kna jest ta rzeka. Jej brzegi s? dzikie, nieuregulowane i wygl?daj? tak samo jak przed laty, tylko ten most ogromny, spinaj?cy brzegi psuje troch? widok. Przy brzegu niewielka ?ódeczka i Indianin w ma?ym domku, oferuj?cy przeja?d?ki po Jukonie. Uda?o nam si? nawet stargowa? cen?, ale mamy przecie? w planie podró? po Pacyfiku, a forsy troch? szkoda. Jukon jest pi?kny, ale to jednak tylko rzeka jakich wiele. Niedaleko od tego miejsca mija nas stare auto gdzie? z 1930 roku. W pierwszej chwili my?l? ?e to z?udzenie. Gdzie? on si? tu tym trupem dotelepa?, gdy my nasz? superprzygotowan? maszyn? z trudem pokonujemy tysi?ce kilometrów?!
Ale prawdziwego szoku doznaj? kilkaset kilometrów dalej, gdy na jednym z parkingów dostrzegam nast?pne trzy takie same stare rupiecie. Wysiadam wi?c, by je obejrze?, a tu podchodzi do mnie taki ma?y ch?opczyk, chyba mniejszy od Misia, i mówi:
- Cze??! A ty wiesz? Mój tata ma kup? szmalu!
- Taaa? To fajnie. (Cholera, chyba co? nie tak zrozumia?em).
- Nie wierzysz mi, co? Mój ojciec i dziadek maj? naprawd? mas? kasy. Te samochody s? ich. Chcesz zobaczy?? - no i prowadzi mnie do jednego takiego auta. A to s? same fordy, model o ile pami?tam, F5, wszystkie z lat 30., tylko ?e odpicowane na cacu?. Z jednego gramoli si? akurat starszy pan ze znudzon? min?. Wida? z daleka, ?e obcieka szmalem. Domy?lam si?, ?e to dziadziu? mojego rozmówcy.
- Hi! How are you? - zagajam z wytrzeszczem z?bów.
- ...fine - mruczy dziadek.
- ?adne auto.
- Mhm. Ford. Z daleka jedziesz? - pyta.
- Z Calgary, Kanada - odpowiadam dumnie.- Wracamy z ko?a podbiegunowego. A ty?
- Z Kalifornii.
- Z Kalifornii?!!! Tym?!!!
- Tak. To s? dobre wozy. Przygotowane do drogi. Chcemy nimi dojecha? do Prudhoe Bay.
Tu mnie zatka?o. Gdzie jest Kalifornia, to ka?dy wie. A Prudhoe Bay jest jeszcze daleko, daleko za ko?em podbiegunowym, na samym ko?cu Alaski, mapy i w ogóle l?du. I tam ju? nie ma naprawd? nic oprócz naftowych odwiertów. Dziadek spostrzeg? moje niedowierzanie, wi?c zaprowadzi? mnie do jednego z aut. Do klapy baga?nika by?a przytwierdzona mapka ich podró?y z zakre?lon? przebyt? drog?.
- To jest jaki? rajd? Wyprawa sponsorowana?
- Nie, sk?d! My tak ca?? rodzin? dla przyjemno?ci.
Zauwa?am, ?e auta s? zapakowane po sufity.
- Zejdzie wam troch? czasu...
- To co? Nam si? nie spieszy... I ze znudzon? min? wsiad? do samochodu. Ca?a rodzinka zapakowa?a si? do swoich aut w równie znudzonym nastroju. Nikt nawet na mnie nie spojrza?. Gdybym sta? na ich drodze, mo?e by po mnie nawet przeszli... Odje?d?aj?cym starym limuzynom zrobi?em zdj?cie. Nikt nawet si? nie u?miechn??. Jechali jak po w?asn? ?mier?. Tylko ch?opaczek w ostatnim aucie pomacha? mi r?czk? dumny ze swoich nadzianych przodków.
A my dalej w dó? mapy, a? Bani si? przypomnia?o, ?e gdzie? tu, w tej g?uszy, jest warty obejrzenia sklep. Istotnie, odnajdujemy niewielki szyld WILDWOOD GENERAL STORE. Hej! To ci dopiero sklep! Na ma?ej polance w?ród malowniczych drzew stoi pi?trowy, do?? obszerny dom, zbudowany z drewnianych bali. W ogóle wszystko tu drewniane, z wyj?tkiem pieca. Na pi?trze du?e okno, ozdobione poro?ami ?osi. Dach werandy kryty strzech?, na której stoi dwoje starych, zabytkowych ju? sa?, takich do ci?gni?cia przez psy. Z obu stron werandy dumnie powiewaj? dwie flagi: ameryka?ska i alaska?ska. Wewn?trz bardzo przytulne wn?trze, a drewniane ?ciany roz?wietlane dyskretnym ?wiat?em nadaj? mu bardzo kameralny nastrój. Na pó?kach mnóstwo towaru, wszystko schludnie u?o?one. Czysto?? a? bije w oczy. Wspinam si? na drewnian? antresol?, tworz?c? pi?tro budynku. Tu jeszcze wi?cej towarów, skóry zwierz?t i znowu wygl?da to troch? jak w muzeum. Na wy?cigi robimy z Bani? zdj?cia wn?trza. Jest bowiem bardzo romantyczne. A na dole na okr?g?ym stole m?oda, bardzo ?adna blondyneczka uk?ada sweterki. Nie ukrywam, ?e wpad?a mi w oko, ale nie chc? tu robi? sensacji. Dziewczynisko marnuje si? w tych ?niegach. Obok na tym samym stole male?ki, dopiero co wykluty szczeniaczek husky bawi si? jakim? pajacykiem, przypadkowo ?apie mnie za palec, no i ju? jest pretekst do rozmowy. Z panienk? oczywi?cie, nie z pieskiem. Okazuje si?, ?e dziewczyna jest cz?onkiem ogromnego klanu, który od wielu lat prowadzi ten sklep. W sumie rodzina liczy 23 dzieci i jest postrzegana jako ewenement w ameryka?skim establishmencie. Starsza siostra blondyneczki sko?czy?a Akademi? Sztuk Pi?knych i wyprowadzi?a si?, ale nadal ch?tnie tu przyje?d?a i maluje. Mia?a na imi? Willow - Wierzba. Imi? mo?e i dziwne, ale nie nadane bez powodu. Wierzb tu ro?nie wiele. Z nich robi si? sanie i meble, na których potem odpoczywam na werandzie domku. Na ?cianach wisz? obrazy malowane przez Willow - twarze eskimoskich kobiet i dzieci, pejza?e. Wszystkie obrazy ciep?e, pogodne, nie maj? w sobie nic z nowoczesnego niepokoju barw i linii. Taka sama atmosfera panuje zreszt? w ca?ej okolicy. Dooko?a sklepiku nie znalaz?em ani jednego papierka, za to mnóstwo kwiatów, trawa równo przyci?ta, wszystko równo pouk?adane, czyste, wysprz?tane. Zna? tu r?k? dobrych gospody?. To na pewno kobiety o ten porz?dek dbaj?. Tylko one potrafi? nada? martwemu na pozór miejscu tyle ciep?a i domowej atmosfery.
- No a jak tu jest zim?? ? pytam.
- Zimno.
- I co dalej?
- Wyjd? za dom, to zobaczysz... i mo?esz sobie wyobrazi? - u?miecha si?.
Za domem kawa?ek dzikiej drogi z wybuja?? mocno traw? i drog? prowadz?c? w stron? lasu. Przy niej prowizoryczny namiot rozpi?ty na wierzbowych kijach i sanie towarowe do ci?gni?cia przez psy. Z drugiej strony domu kilkana?cie bud i pomieszczenie, w którym ujada niema?e stado piesków husky. Wygl?daj? sympatycznie, niektóre nawet pozwalaj? si? ze sob? bawi?, ale wiem, ?e w zaprz?gu potrafi? si? zmienia? w ostre bestie. Latem mo?na si? tu porusza? samochodem; zim? , gdy droga zostanie zasypana ?niegiem, tylko skuterem ?nie?nym albo zaprz?giem. Domy w tej okolicy nie maj? elektryczno?ci, tylko generatory. Telefon czasem jest, no, przynajmniej tu, gdzie teraz jeste?my, a jak nie ma, to jest CB radio albo inna krótkofalówka. Ciekawi mnie, co okoliczni mieszka?cy robi? zim?? Z czego si? utrzymuj?? Ale zanim si? dowiedzia?em, przygalopowa?a zaaferowana Bania.
- Ty, by?e? w kibelku?
- Nie, a co?
- No to le? pr?dko i nie zapomnij aparatu!
Pobieg?em. Zobaczy?em i tylko dlatego uwierzy?em. Wychodek typu s?awojka, solidnie zbity z dopasowanych do siebie jasnych bali drewnianych, ze szklanym dachem i nieskazitelnie czysty. Ale to jeszcze nic! po otwarciu drzwi widzisz "oczko" dok?adnie przykryte wytworn?, d?bow? desk?, na ?cianie wisi przepi?kny pejza? p?dzla wy?ej wspomnianej Willow, na desce z obu stron klapy stoj? dwa miedziane ozdobne czajniczki, a w nich bukiety ?wie?ych, polnych kwiatów. No i do tego ten szklany dach! ?e te? tym ludziom chcia?o si? odstawia? taki majstersztyk ze zwyk?ego kibelka! Nie musz? dodawa?, ?e wszystko wokó? i wewn?trz jest klinicznie czyste. Jeste?my z Bani? urzeczeni tym domem, jego ciep?em i rodzinn? atmosfer?. Wr?cz a? nie chce si? st?d odje?d?a?, tylko ch?opcy znów maj? znudzone miny... (Mam zdj?cia na dowód). Jeszcze na koniec pytam blondyneczk? o flag? Alaski, wi?c podaje mi tak? malutk?, na biurko. I tutaj pope?niam b??d mojego ?ycia. Mam takie same chor?giewki polskie. Wystarczy?o zamieni? si? na te chor?giewki, wymieni? si? adresami... Ech, KaraKhan, zosta?a ci si? ino tablica rejestracyjna...
Pomykamy teraz szybko do Fairbanks. Tras? ju? znamy, wiec tylko zakupy: upominki, wielka flaga Alaski, mouse pad tak?e z map? Alaski, nowy motorek i obiad w "Royal Forks". Tym razem nawet Bania opanowa?a ju? strategi? po?erania obiadów w ilo?ciach nieumiarkowanych. Tu dopiero mo?na wys?a? widokówki i pozdrowienia, bo wcze?niej nie by?o skrzynek. Przesiadamy si? teraz na luksusow? autostrad? Denali. T?dy je?d?? bogaci tury?ci, których ogromne statki wycieczkowe dowo?? za gruuuube pieni?dze do Anchorage. Stamt?d bogacze wynajmuj? motor-home?y lub autokarami pod??aj? w gór? t? w?a?nie drog?, ogl?daj?c pi?kne krajobrazy i mieszkaj?c w drogich hotelach, których po drodze jak zasia?. My jedziemy w przeciwn? stron?. Widoki widokami, ale ja najbardziej odczuwam zmian? nawierzchni drogi. Och, jaka ulga, gdy ju? nikt nie pryska w oczy brudn? mazi?, gdy nic nie osypuje si? spod kó? i gdy jedzie si? po prostu jak po stole! Za to musimy teraz wyprzedza? ca?e kolumny kempingów na kó?kach. Z obu stron mamy góry. Na razie niewielkie, ale zbli?amy si? do parku narodowego Denali. Gdy na krótko zatrzymujemy si? na stacji benzynowej, napotkani Amerykanie omal nie dostaj? czkawki z zachwytu nad tym Denali. Wi?c si?gam po przewodnik Bani. Narodowy Park Denali obejmuje najwi?ksze pasmo górskie Ameryki Pó?nocnej ze s?awnym szczytem McKinley. Wymiar góry podany w stopach! Przeliczam na metry - to b?dzie ponad 6 tys. metrów, czyli 3 razy nasze Rysy. McKinley nie le?y zaraz przy drodze. Ciekawe, czy b?dzie go wida?? Oprócz tego w Denali jest ogromny rezerwat zwierz?t.
Warto by to zobaczy?, ale na razie kierujemy si? na nocleg do Otto Lake. To miejsce poradzi?a nam urz?dniczka w Fairbanks. Maj? by? ryby, jezioro, prysznic i telefon. Szczyty luksusu! Tu postanawiamy zosta? dwa dni i pobyczy? si? jak bogaci Amerykanie, a przede wszystkim wyspa?. Na parkingu wolne jedno miejsce - fajne, bo blisko pla?y, wody pitnej i kibelka, ale gdy wysiadamy okazuje si?, ?e nasz s?siad ma stary generator pr?du, który turkoce niemi?osiernie.
- Te, Lajkonik, on mi b?dzie tutaj ca?? noc tak turkota??
- B?dzie. To jego prawo. Mo?e co? sobie gotuje. Nie mo?esz mu zabroni? gotowa? kolacji.
- No, ale nie b?dzie chyba pitrasi? ca?? noc?
- Ale mo?e ogl?da? telewizj?...
- Bullshit! Ale o dziesi?tej ma by? cisza!
- Ale nie dla generatorów. On ma prawo do telewizora. Nic mu nie mo?na zrobi?!
- Taaa? A ja mam prawo do snu w nocy! Nic mu nie mo?na zrobi??! A ma kto? mo?e zapa?ki? Ostatecznie mo?e by? proca.
Nagle turkot ucich?. Znów s?ycha? szum wiatru i ?wiergot ptaków. Jest cudownie. Oddycham z ulg?. Wtedy na skarpie oddzielaj?cej nas od ha?a?liwego s?siada spostrzegamy cichcem wspinaj?cych si? Bani? i Misia.
- Co wy?cie mu zrobili? - nastroszy? si? Lajkonik.
- My? Nie... nic... A co?
- Wy?cie mu tam co? powiedzieli!
- Ale gdzie tam? My? Sk?d?e! Tak sam z siebie wy??czy?...
Najwa?niejsze, ?e mogli?my przyst?pi? do wspania?ej, relaksuj?cej kolacji, natrafili?my wreszcie na telefon ?a?o?nie wisz?cy na plecach budki zawiadowcy kempingu, a potem korzystaj?c z faktu, ?e nadal nie by?o nocy, pop?yn?li?my na ryby. ?owili?my w ró?nych sk?adach i miejscach, ale bez skutku. Szkoda. Karta rybacka na Alasce jest ?miertelnie droga i biedny Lajkonik nie dosta? za swoje po?wi?cenie ani pó? ryby nagrody. Za to przyroda nagrodzi?a nas pi?knymi widokami, cudownym zachodem s?o?ca i cisz?. Jezioro Otto by?o od po?udniowego wschodu otoczone wysokimi górami. Kiedy?, dawno temu, by?a tu granica pomi?dzy trzema plemionami india?skimi i tu w?a?nie spotykano si? w celach handlowych. Po przeciwnej stronie widnokr?gu chowa?o si? s?o?ce, o?wietlaj?c góry pi?kn?, malinow? po?wiat?, tak ?e nawet drzewa wydawa?y si? z?ocistorude. Mam takie zdj?cie: b??kitne niebo i woda jeziora, a wszystko wokó?, drzewa, trawy, góry w tle i nawet czupryna Bani siedz?cej na pomo?cie - wszystko to z?oto-rude. Poezja! Nawet Misio by? pod wra?eniem. Zdarzy?o si?, ?e po przeciwnej stronie jeziora pojawi?a si? grupa podpitych, wrzeszcz?cych nastolatków. Ku mojemu zdziwieniu Misio zaperzy? si?:
- Co za crappy faceci! Czy nikt z nimi nie mo?e zrobi? porz?dku?
- Byd?o, fakt - zgodzi?em si?.
Na szcz??cie pijaczki szybko si? pok?ócili i wynie?li z horyzontu.
Jeden z charakterystycznych ameryka?skich zwyczajów polega na zaczepianiu przypadkowych przechodniów i zadawaniu im dziesi?tek g?upich pyta?. Amerykanin na urlopie jest wylewny i radosny. Zaczepiona ofiara musi wtedy w spokoju wys?ucha? ?yciorysu osoby zaczepiaj?cej, co trwa ok. 15 minut, a nast?pnie opowiedzie? swój. Nale?y przy tym ca?y czas suszy? z?by, bo inaczej to jest uwa?ane za niegrzeczne. Pierwsz? ofiara ameryka?skiej wylewno?ci pad? Misio. Id?c z kibelka natkn?? si? na naszego s?siada od agregatu i wróci? do nas po pó?godzinie z pot??nym ananasem. Okaza?o si?, ?e cz??? ?yciorysu s?siada dotyczy?a brata, który na Florydzie mia? plantacj? ananasów i wyposa?y? swego brata - podró?nika w stert? ananasów. Ten te ananasy ci?gn?? w swoim motor-homie na Alask?. Ufff! Ale historia! No nic, mieli?my ananasa. Jeszcze tego samego wieczoru wyszed?em nad jezioro, bo tak ju? mam, ?e lubi? si? odpr??y? i zamy?li? nad pi?knem przyrody w samotno?ci. Wszyscy na kempingu ju? spali, tylko my jeszcze robili?my spó?nion? kolacj?, wi?c pora by?a perfect na chwil? zadumy. Stan??em nad brzegiem jeziora, zapatrzy?em si? w góry i zobaczy?em z trzech stron wyje?d?aj?cych na koniach Indian. Mieli trzy ró?ne rodzaje pióropuszy i twarze malowane w ró?ne kolory. Przy siod?ach wisia?y wypchane juki. Wyra?nie kierowali si? na nasze ognisko. Nie mieli broni. Domy?li?em si?, ?e przyjechali tu wymienia? mi?dzy sob? towary. By?o cicho, tylko wiatr nie?mia?o szumia? i kamienie osypywa?y si? spod ko?skich kopyt. Indianie powoli zje?d?ali w dolin?...
Nagle za sob? us?ysza?em szelest kroków.
- Czy mog? w czym? pomóc?
Niech nag?a zaraza wydusi wszystkich uprzejmych Amerykanów! Znikn?li Indianie. Przede mn? sta? m?ody facet w czarnym dresie, a mo?e stroju nocnym.
- Nie, dzi?kuj?, tak tylko sobie wyszed?em popatrzy? na jezioro - odrzek?em.
- Ach, bo my?la?em ?e mo?e w czym? pomóc... Bo ja w?a?nie przyjecha?em tu z Nowego Jorku, no i oczywi?cie nie ma tam takich widoków jak tutaj, a na ryby to najlepiej wyp?yn?? wczesnym ranem... bla-bla-blabla...
Wróci?em do ogniska w?ciek?y.
- Co tak d?ugo? - zaniepokoi?a si? Bania
- Napadli mnie... - wyja?ni?em.
- Aha... Nikt si? nie zdziwi?.
Po kolacji wybrali?my si? bez dzieci do owego os?awionego parku Denali. Trzeba by?o jecha? do?? spory kawa?ek, a? w ko?cu wjechali?my w odosobnion? drog?, która zaprowadzi?a nas do schludnego budynku. Tu mie?ci?o si? centrum parku. Na parkingu sta?y samochody turystów, ale dooko?a panowa?a cisza i nawet ten parking przypomina? polan?, tyle ?e asfaltow?. Zwierz?ta chyba to zaakceptowa?y, bo stada oswojonych wiewiórek wyskakiwa?y nam wprost pod nogi licz?c na zdobycie jakich? zapasów na zim?. Z tego te? miejsca wyrusza?y p?atne wycieczki organizowane przez dyrekcj? parku. Jedynie specjalnie oznakowanym autokarom nale??cym do Denali Park wolno by?o dociera? w odleg?e obszary parku. Tam ju? by?o królestwo zwierz?t i ?niegu. Wycieczki kosztowa?y nawet do 100 dolarów i trwa?y nieraz ca?y dzie?, ale za to tury?ci mieli zagwarantowane niepowtarzalne widoki i spotkania ze zwierz?tami. Nie wiem, czy taka forma poznawania przyrody by mi si? podoba?a, ale faktem jest, ?e tury?ci wracali pe?ni wra?e?, rozgadani i zadowoleni, park mia? ?atwy dochód od bogatych Amerykanów, a zwierz?ta niezagro?one pozwala?y si? ogl?da? z okien autobusu. I by?a gwarancja, ?e nikt nie na?mieci w miejscach innych ni? do tego przeznaczone. Ca?a droga do Denali Park usiana by?a kosztownymi motelami, ale te? ?aden z nich nie narzeka? na brak klienteli. Widoki wokó? by?y urzekaj?ce, ale najlepsze by?o jeszcze przed nami.
Na razie jedziemy drog? publiczn? w parku Denali. Jest ju? po 10 wieczór, ale wygl?da, jakby by?a trzecia popo?udniu. Doje?d?amy do parkingu nad brzegiem szerokiej, ale p?ytkiej rzeki. Rzeka latem jest do po?owy wyschni?ta, a nad ni? wznosi si? d?ugi, betonowy most. Na jego ko?cu wartownicza budka i dalej wpuszczane s? tylko autokary wycieczek parkowych. Po naszym parkingu leniwe snuj? si? grupki wczasowiczów. Podziwiamy góry - te bli?ej nas to ten sam ?a?cuch górski, który wznosi si? nad naszym kempingiem w Otto Lake, tylko teraz wida? go z drugiej strony. Tam dalej, za mostem wida? tylko o?nie?one szczyty. Gdzie? tam króluje McKinley. Jutro powinni?my go zobaczy?! Korzystaj?c z okazji, wy?a?? niemal na ?rodek pó?-wyschni?tej rzeki i nareszcie mog? uporz?dkowa? my?li bez obawy o napad ze strony turystów albo znudzonych dzieci. Zastanawiam si?, czy w tym potoku by?o jeszcze z?oto. Mog?o by?, bo rzeczka wyp?ywa?a z gór, ??czy?a si? ze z?otono?nymi potokami Klondike i dop?ywami Jukonu, a wiosn? nios?a ogromne masy wody z wielkim, silnym pr?dem i z?oto, cho? ci??kie, mog?o wyst?powa? a? tutaj. No i zapewne raj dla zwierz?tek, nied?wiadków, ?osi i ptaków wszelkiej ma?ci. Nied?wiedzie to tu s? na beton! Tak my?l?. Ale na razie tylko mewa usiad?a pó? kroku ode mnie i ?ypie oczkiem ciekawie. Stra?nik na mo?cie - ma?a figurka - powoli przepuszcza dostojne autobusy - zabawki przez powierzony sobie most. Czas wraca?, bo s?o?ce zaczyna zachodzi?. Niebo robi si? czerwone. Na parkingu znajdujemy ostrze?enie przed nied?wiedziami. W ?adnym wypadku nie mo?na podchodzi? bli?ej ni? na 100 metrów (ile to jest 100 metrów pokazuje Amerykanom obrazek kilku stoj?cych jeden za drugim autobusów, bo oni przecie? wszystko licz? w stopach). A co je?li nied?wied? nie przeczyta instrukcji i podejdzie bli?ej przera?onego turysty? Nale?y wtedy zachowa? spokój (hahaha!!!) i podnie?? r?ce nad g?ow? oraz macha? d?o?mi. To ma niby przekona? nied?wiedzia, ?e ma do czynienia z istot? wy?sz?, a wi?c i silniejsz?. Lajkonik z niedowierzaniem czyta instrukcj?, odruchowo chwytaj?c si? za pas, gdzie zwykle ma spray anty-nied?wiedziowy, Bania przyjmuje poz? "Przera?onego Turysty", wdzi?cznie przebieraj?c d?o?mi nad g?ow?. Na miejscu nied?wiedzia pad?bym raczej ze ?miechu, widz?c potencjaln? ofiar? wykonuj?c? co? w rodzaju ta?ca brzucha. Robimy jeszcze kilka zdj??, a Bania wspina si? nawet na "zakazany most", gdzie zostaje "napadni?ta" przez par? turystów: ona Amerykanka, on - Chi?czyk czy Wietnamczyk. W trakcie wymiany ?yciorysów okazuje si?, ?e facet by? kiedy? w Warszawie i od tej pory ma s?abo?? do ?rodkowych Europejek, a ta jego towarzyszka to te? jaka?, zdaje si?, Czeszka. No i ju? s? kumple... Wracaj?c znów ogl?damy wspania?y zachód s?o?ca. Góry za i przed nami otoczone malinowo-z?ot? aureol? s?o?ca. Niezapomniany widok! Lajkonik mo?e go dodatkowo podziwia? w lusterku, nam, niestety, przeszkadzaj? klamoty po sufit. Tu? przed nami wraca z wycieczki autokar z turystami. Nagle zatrzymuje si?, tak samo jak i ruch na przeciwnym pasie. Na moment na drog? wychodzi lis. Aparaty id? w ruch, tury?ci pstrykaj? migawkami, a lisek poma?u znika sobie w zaro?lach, pewny, ?e tutaj nikt mu nie zrobi krzywdy.
Na campie ch?opcy spisali si? na medal. Zacz?li ju? rozpala? ognisko i przygotowywa? kolacj?, wi?c mamy mniej roboty. Jak zwykle wybieram si? nad jezioro. Pomimo pó?nocy ci?gle jeszcze widno jak w dzie?. I jak zwykle nie jest mi dane poby? w samotno?ci. Znów napada mnie ten sam m?ody facet co wczoraj. Tym razem opowiada o swojej wycieczce do Denali Park. On od?a?owa? 60 dolarów i sp?dzi? kilka godzin w autokarze w?ród gór. Jest oczarowany ogromem tych szczytów i mnóstwem zwierz?t, jakie co chwil? wychodzi?y im na drog?. Autokar wtedy sta? - czasem nawet bardzo d?ugo, ?eby ka?dy móg? zrobi? zdj?cie, a zwierz?tka nawet si? nie p?oszy?y. Po drodze by? postój, zorganizowany obiad, tak wi?c mój rozmówca by? bardzo zadowolony. Pewnie, w Nowym Jorku móg? sobie takie scenki poogl?da? najwy?ej w kinie. Musz? przyzna?, ?e opowiada ciekawie i troch? zaczynam ?a?owa? nie odbytej wycieczki w g??b parku. Z drugiej strony nie mo?na mie? wszystkiego naraz. 60 dolarów to niema?o, no i kosztowa?oby to nas kolejny dzie? postoju w Denali. Ale obiecuj? sobie, ?e kiedy ju? b?d? bogaty, to przyjad? tu na d?u?ej. Próba dodzwonienia si? do Warszawy z automatu telefonicznego, jak równie? z pobliskiej poczty, nie udaje si?. Sama poczta i jej pracownicy wygl?daj? zreszt? tak, ?e poczuli?my si? nagle jak w ubieg?ym stuleciu. Ale za to wszystko si? tu robi powoli, nikt si? nie spieszy. Po??czenie mi?dzymiastowe mo?na uzyska? tylko za po?rednictwem operatora, a op?at? uiszcza si? wrzucaj?c ?wier?dolarówki do automatu. Có? z tego, gdy w automacie mie?ci si? tylko 25 monet, a samo po??czenie z Polsk? to 8 dolarów! Owszem, w s?uchawce s?ycha? rozpaczliwe nawo?ywania córki Bani, ale zapchany automat wypluwa kaskad? monet, a operatorka zimnym g?osem informuje, ?e po??czenie nie mo?e by? zrealizowane. Ot, technika-Ameryka, wchodzimy w XXI wiek, jakby si? kto pyta?...