5 lipca - niedziela
Pi?kna, s?oneczna pogoda. Zwijamy namiot i na 10:00 meldujemy si? w ko?ciele. Ja tak mam, ?e jak jest niedziela i ko?ció? pod r?k?, a w ko?ciele msza - to trzeba i??. W ko?ciele spotykamy szwendaj?cych si? wiernych, ale ksi?dza ani ?ladu. Okaza?o si?, ?e w Jukonie jest niedobór ksi??y i jak trzeba, to miejscowy kap?an jedzie gdzie? do oddalonych wsi, ?eby tam odprawi? nabo?e?stwo. Musimy czeka?, a? Wielebny wróci. To znaczy Whitehorsjanie mog? sobie czeka?, a my musimy jecha?. Na schodach ko?cio?a napada nas Francuzka - tubylka. Jak wszyscy Kanadyjczycy jest przesadnie s?odka i uprzejma. Uprzejmo?? ?cieka z niej p?atami, kapie ze z?otych z?bów i sztucznego u?miechu. "Ajaj! aj! Tiu! tiu! Tiu! Niah! Niah!" Z Polski? Ach jejku, jejku! Tiu, tiu,tiu...". Ludzie tu w Kanadzie tak maj? - taki sposób bycia, ale ja tego nie mog? znie?? - tej takiej s?odkiej, nienaturalnej uprzejmo?ci. Po raz pierwszy i jedyny na tej wyprawie nudz? si? wspólnie z ch?opcami i ogl?dam ogromn? map? diecezji, wisz?c? na ?cianie. Wreszcie ?egnamy si? wylewnie i przechodzimy na drug? stron? ulicy. Muzeum McBride. Je?eli b?dziecie kiedykolwiek w Whitehorse, nie zapomnijcie wej?? do McBride. Jest to niewielka, ale niezwykle interesuj?ca i tre?ciwa wystawa o z?otono?nych rzekach Jukonu, o kopalniach z?ota, o ?yciu mieszka?ców, nawet o po?cigach za gro?nymi przest?pcami, którzy tutaj w?a?nie mieli nadziej? uj?? sprawiedliwo?ci. Mo?na zobaczy?, na czym polega?o p?ukanie z?ota, sprawdzi? i poczu?, dlaczego z?oto osiada?o zawsze najg??biej, obejrze? krótki, ale ciekawy film o rozwoju miasta i kopaczach z?ota, bo przecie? w?a?nie tu by?o sto lat temu jedno z naj?ywiej pulsuj?cych i rozwijaj?cych si? miast. Z Whitehorse wyrusza?y w gór? Jukonu parostatki z t?umami poszukiwaczy, do Whitehorse tymi samymi statkami przywo?ono skrzynie wydobytego z?ota. I tu w muzeum mo?na dzi? zobaczy? kopie mieszka? urz?dników, którzy sami ju? nie wiedzieli, co robi? z fors?, wi?c zamawiali sobie meble z Londynu, ciuchy z Pary?a, tyto? do fajek z Amsterdamu, a zas?onki do okien z Pekinu czy Szanghaju. Miasto kwit?o czerpi?c krociowe zyski z handlu z?otem. A jeszcze na podwórzu tego muzeum stoi oryginalna lokomotywa z pocz?tków wieku, stoj? konne powozy jak z filmu "Bonanza", pod plastikow? wiat? jaki? go?? ciosa ogromne canoe - jak kiedy? - z jednego pnia, i jak kiedy? u?ywa do tego tylko siekiery. Ta siekiera ma si? do kanoe jak mucha do cz?owieka, ale brodaty cie?la radzi sobie znakomicie. Okrawki od tej ?odzi - czerwone drewno cedrowe - namoczone daj? mi?? wo?. W?o?ysz kilka skrawków do szafy z bielizn? i masz naturalny dezodorant do ciuchów. Jeszcze z ty?u wypatrzyli?my z Ma?kiem rekonstrukcj? mieszkania i czas zabiera? si? w drog?.
Za Whitehorse ju? zaczynaj? si? tereny prawie traperskie, chocia? droga jest jeszcze niez?a, ale to jest droga ku granicy. Inna droga odbija na Pó?noc, ku legendarnemu Klondike. Tamt?dy b?dziemy wraca?. Na razie posuwamy si? wzd?u? Alaska Highway i gdzie? na 950 mili zauwa?amy stado dzikich koni przechodz?ce w poprzek drogi. Konie wygl?daj? na zorganizowane stado, prowadzone przez miejscowego Indianina, jego ?on? i jakiego? pewnego siebie bia?ego cz?owieka. Wysiadamy z Bani?, ?apiemy aparaty i gnamy za stadem. Mo?e b?dzie rodeo? A poza tym Bania ma okazj? sfotografowa? prawdziwych Indian - i to do tego niepijanych. Przechodzimy za stoj?cy u drogi budynek, a ten budynek to zbity z nierównych, surowych bali drzewnych prymitywny warsztat, pokryty czym? w rodzaju strzechy poro?ni?tej traw?. Wokó? walaj? si? jakie? drewniane ko?a, drewniana drabina z szerokimi szczeblami, wszystko to zaro?ni?te dawno nie koszon? traw? - jednym s?owem, bardzo malownicze miejsce, pe?ny folklor, w sam raz na fotografi?. Na ty?ach tego budynku, czy raczej okaza?ej szopy, znajduje si? corral dla koni. Konie zosta?y tam zagnane, w uwi?zi g?o?no r??, brykaj? i kopi? si? nawzajem. Bania robi zdj?cia, a ja zagaduj? Indianina, który porusza si? ca?kiem pewnie w tym ko?skim towarzystwie.
- Hej, uwa?aj na siebie! Nie boisz si? tych zwierz?t? Jeszcze ci co zrobi?...
- E tam! Poradz? sobie. Od biedy to mo?na by je ju? uje?d?a?.
- Mówisz powa?nie?
- A chcesz spróbowa??
- Eeee... mo?e nast?pnym razem... - wycofuj? si?.
- Hehehe...
- Te konie s? moje - odzywa si? na to stoj?cy obok bia?y - ale ja tu przyje?d?am rzadko, raz na kilka miesi?cy i troch? sam si? ich boj?. One ju? mnie zapomnia?y. Teraz si? musz? na nowo przyzwyczai?.
Najfajniejsza jest stoj?ca obok Indianka z dzieckiem. Bardzo fotogeniczna, taka jak Indianki z filmów Halika, ale nie pozwala sobie zrobi? zdj?cia, odwraca si?. Chyba nawet Bani nie uda?o si? pstrykn??, cho? ma do tego talent. Pro?ci Indianie wierz?, ?e fotografia kradnie im cz??? duszy. Nie lubi? si? fotografowa?.
Jakie? sto mil dalej pojawia si? po prawej stronie ogromne jezioro. W?a?nie gdzie? tutaj ma by? miejscowo?? o fascynuj?cej nazwie Destruction Bay (Zatoka Zniszczenia). Nazwa wzi??a si? st?d, ?e w czasie budowy highway?u tu w?a?nie by?a g?ówna baza naprawcza sprz?tu budowlanego i wojskowego. Ale nie spodziewa?em si?, ?e kto? wymy?li baz? w TAKIM miejscu! Raz, ?e tak wysoko, dwa, ?e tak malowniczo. Ja to bym tu budowa? pensjonaty i hotele. I rzeczywi?cie, dzi? jest to park narodowy Kluane nad Jeziorem Kluane. S? hotele i s? tury?ci, ale nie za wielu i przez to jest pi?knie. Jezioro rozpo?ciera si? niemal po widnokr?g pi?kn? tafl? lazurowej wody gdy wyskakujemy zza zakr?tu. Na parkingu przed hotelem stoj? dwa pot??ne ?aziki-ci?gniki z wielkimi naczepami, na których stoj? wojskowe pojazdy. Zupe?nie jakby si? czas na moment zatrzyma?, jakby przywieziono je do naprawy.
- O! Tata! Hummer! - wo?a nagle Misio. Misio jest ostatnio zafascynowany motoryzacj?, a szczególnie przyczepami kempingowymi i samochodami. Ka?d? nadje?d?aj?c? z przeciwka przyczep? ocenia w dwustopniowej skali: "Crappy" albo "Cool". Hummer to taki pokraczny samochód terenowy, w Misiowej skali warto?ci "Cool Absolutne!"
- Misiu, gdzie ty widzisz hummera? - pyta znudzonym g?osem Lajkonik.
- No tam! Za nami, na tej przyczepie.
- Misiu, to nie by? hummer..
- By?! By? na pewno! Widzia?em! To by? hummer!
- To nie by? hummer...
- By? hummer!
- Nie by?!
- By?!
- A w?a?nie ?e nie!
- A w?a?nie ?e by?!
I tak przez dobre pó? godziny... a ja spogl?dam przez okno. Widz? przepi?kn?, równ? tafl? wody o niesamowicie lazurowym kolorze. Niebo b??kitne w delikatne, ?aciate chmurki, przez które od czasu do czasu przebija s?o?ce, barwi?c wod? w ja?niejsze plamki b??kitu. ?agodne, trawiaste brzegi jeziora od czasu do czasu porasta niewielka k?pka ?wierków. Niewielkie pó?wyspy upstrzone samotnymi ska?kami albo ?wierkami, czasem wi?ksze zbocza g?sto poro?ni?te drzewami, a na drugim brzegu, odleg?ym tak na oko o kilka kilometrów nagie góry, sk?po tylko okryte w?t?? zieleni?. Tu? nad tafl? wody unosi si? delikatna mg?a, która jeszcze dodaje uroku temu miejscu. Jezioro jest bardzo d?ugie. Mo?na si? nazachwyca? do woli. Z zamy?lenia budzi mnie nag?e szarpni?cie. To Lajkonik daje po hamulcach.
- Co si? dzieje?!? - wo?am.
- Zawracamy!
- Po co?
- Bo to nie by? hummer!
- W?a?nie ?e by?!...
Po pó?godzinie zaje?d?amy z powrotem przed hotel na pocz?tku jeziora. Na jednej z przyczep stoi hummer.
- A widzisz? Widzisz tata? Jest hummer? Jest! Mówi?em! - triumfuje Misio.
- Ano...eee...tego... no hummer niby jest, ale... on jaki? taki ma?o hummerowaty... i w dodatku stoi nie na tej naczepie, co mówi?e?, tylko na tej drugiej... - usi?uje odwróci? kota ogonem Lajkonik, ale teraz to ju? nawet my z Bani? bierzemy stron? Misia. Hummer stoi jak byk! Teraz ju? spokojnie ogl?damy jezioro i nawet wysiadamy przy takiej ma?ej, cichej zatoczce, ?eby zrobi? zdj?cia, bo to jest widok, jakiego d?ugo si? w ?yciu nie zobaczy. Nawet teraz, gdy pokazuj? swoje zdj?cia, moi go?cie d?u?ej zatrzymuj? si? na tych kartkach albumu. W ma?ym sklepiku wypatruj? ofert? lokalnego Indianina, tropiciela ?ladów, który za niewielk? op?at? 40 $ podejmuje si? poprowadzi? wypraw? na podgl?danie nied?wiedzi i innej zwierzyny. Dwa warunki: start przed ?witem i najwy?ej dwie osoby naraz. Wida?, ?e go?? powa?ny i solidny, na kasie mu nie tak zale?y jak na zadowoleniu turystów i spe?nieniu powierzonego obowi?zku. Pokazuj? og?oszenie Bani, ale tylko wzdychamy. Kurde, szkoda! 40 bucksów nie maj?tek, a taka przygoda! Ale musieliby?my tu czeka? do jutra, a trzeba jecha? dalej. Jest dopiero druga po po?udniu. Szkoda dnia.
P?ka nast?pne sto mil. Na 1164 mili znajdujemy interesuj?cy sklepik, troch? podobny do tej szopy z ko?mi. Wygl?da tak, jakby postawiono go sto lat temu i od tej pory niewiele zrobiono poza konieczn? konserwacj?, ale mimo to nie jest zaniedbany. Wchodzimy do ?rodka i zaraz za drzwiami jakby?my si? nagle przenie?li w inn? epok?. Ten sklep wygl?da jak muzeum! Na poczesnym miejscu ogromny piec, który pami?ta jeszcze chyba czasy Londona, wszystkie prawie meble i sprz?ty wykonane z surowego drzewa, na pó?kach mnóstwo r?kodzie?a, bi?uterii, upominków. Usi?ujemy z Bani? znale?? dwie takie same rzeczy, ale nam si? nie udaje. Wszystko jest inne, robione r?cznie. U sufitu wisz? skóry zwierz?t, niektóre wygarbowane, inne ju? przerobione na czapy z fantazyjnym ogonem-szop?, dyndaj?cym z ty?u. Jestem zafascynowany tym miejscem. Ciesz? si?, ?e i Bani si? podoba, i Lajkonik widz? te? zadowolony, wi?c decydujemy si? zje?? tu ?niadanie. Tylko Misiu co? markotny.
- Co jest, Misiu? - pytam.
- Crappy - burczy Misiu i znudzony siada przy stoliku.
Zamawiamy jakie? ?arcie i przy okazji ucinam sobie pogaw?dk? z w?a?cicielk? sklepiku. Okazuje si?, ?e pochodzi ona z Winnipegu i przez pewien czas nawet mieszkali?my niedaleko siebie, z tym ?e ona 30 lat wcze?niej... Tymczasem wypatrzy?em na ?cianie zbiór starych tablic rejestracyjnych i pomy?la?em, ?e by?oby fajnie mie? tak? tablic? na pami?tk?. Na tabliczkach rejestracyjnych Jukonu oprócz numerów jest jeszcze obrazek kl?cz?cego poszukiwacza z?ota z sitem w r?ku. W sicie jest z?ota plamka namalowana specjalnie z?ot? farbk?. Kupuj? dwie takie tabliczki: jedn? now? i jedn? star?, pogniecion?, ze ?ladami b?ota ? tak?, jak? zdj?to z samochodu, chyba jakiego? du?ego trucka. Z?ota plamka na sicie kopacza ju? dawno si? star?a, ale za to wida?, ?e tabliczka by?a u?ywana. Bania d?ugo dojrzewa do jaki? india?skich kolczyków, ale ?e w sklepie nie ma lustra, wi?c si? nie decyduje na zakup. Misio z Ma?kiem znajduj? tabliczk? rejestracyjn? z napisem "W?a?nie roztrwaniam dziedzictwo moich dzieci" i przez moment rozwa?aj?, czy by jej nie kupi? Lajkonikowi, ale szybko rezygnuj?. A nu? Lajkonik we?mie ?art powa?nie?
Przy jednym ze stolików siedzi samotny starszy pan i nawleka jakie? koraliki, u?miechaj?c si? od czasu do czasu. Nasza gospodyni t?umaczy, ?e prowadzi ten sklep z m??em i powoli jako? im si? z tego udaje wy?y?, a nawet zaprosi? znajomych, starszych ju? ludzi, na wakacje. Tak na przyk?ad ten pan przyjecha? z Toronto - to jest jaki? dawny kolega, teraz ju? samotny, a tak w sklepie troch? pomo?e, posortuje pami?tki, ponawleka koraliki, a wieczorem jest z kim powspomina?. Kiedy si? ?egnamy, starszy pan wstaje od stolika i mówi do mnie ?aman? polszczyzn?:
- Szcz??liwej drogi!
Zatka?o mnie.
- O, zna pan polski?
- Teraz to ju? nie pami?tam, ale moja mama by?a polskiego pochodzenia i kiedy? uczy?a mnie mówi? po polsku.
- Bardzo mi si? podoba ten sklep. Takie oryginalne, jedyne w swoim rodzaju miejsce...
- Bo tu jest tak samo, jak by?o sto lat temu... - mówi starszy pan.
Pi?knie musia?o by? sto lat temu! Cicho, spokojnie, rodzinnie... Misio si? pomyli?. To nie jest crappy! Jak dobrze, ?e ja jeszcze potrafi? zobaczy? t? ró?nic?!
Posileni gnamy dalej, aby jeszcze tego samego dnia przekroczy? granic?. Kanadyjczycy nie zwracaj? na nas uwagi, ale my zatrzymujemy si? na chwil?, ?eby sprawdzi? formalno?ci z Bani paszportem. Kanadole nie robi? problemu. Jedziemy teraz przez pas ziemi niczyjej, który ci?gnie si? przez kilkana?cie chyba kilometrów, a potem granica ameryka?ska, no i ju? jeste?my na Alasce. Tu te? zaczyna si? moja zmora: drogowskazy w milach, znaki ograniczenia pr?dko?ci te?, a benzyna na galony. Koszmar! Gnamy dalej, ale ledwie si? rozp?dzili?my, zatrzymuje nas stra? po?arna. Musimy jecha? ostro?nie i powoli. Przed nami po?ar lasu. Tu dodam, ?e las by?o wida? a? po horyzont we wszystkich kierunkach. W?a?ciwie to nic, tylko las i las, a gdzieniegdzie jezioro. Na szcz??cie pali? si? tylko stosunkowo niewielki obszar tu? przy drodze. Widzieli?my wi?c przede wszystkim mnóstwo dymu, ale te? strzelaj?ce w gór? pomara?czowe j?zory ognia. Przy drodze po lewej stronie sta?y samochody ga?nicze i helikoptery, które tankowa?y wod? z pobliskiego jeziora w wielkie pojemniki i rozpyla?y j? nad lasem. Kiedy taki helikopter zawisa? nad p?on?cymi drzewami, to by?o dopiero wida?, jak mizerny jest ten naparstek wody w stosunku do p?on?cego lasu. Ale sytuacja wygl?da?a ju? na opanowan?. Przeje?d?amy obok i mkniemy do Tok, pierwszej miejscowo?ci za granic?.
Tok to malutka mie?cina, gdzie ca?e ?ycie koncentruje si? w jednym miejscu, a sklep, bank i knajpa stoj? w odleg?o?ci 100 metrów od siebie. Przed knajp? grupa pijanych Indian spogl?da na nas jak wilk na Czerwonego Kapturka, wi?c zatrzymujemy si? tylko na moment. Na szcz??cie kemping jest jaki? kilometr dalej i okazuje si? bardzo mi?ym miejscem. Ju? nawet nie pami?tam, czy by? tam prysznic, bo przez ten czas odwyk?em, ale na pewno by? Internet, bo wys?ali?my stamt?d wiadomo?? na Podwórko i w dodatku nie skasowano nas za to ani grosza. W ogóle obs?uga by?a bardzo mi?a i uprzejma. Kemping "Tundra" prowadzony jest przez trzy sympatyczne panie, matk? i córki. Obok biura niewielki barek tylko dla go?ci. Za barem mama robi za gospodyni?. Staj? z nosem przy oszklonej szafie z równiutko ustawionymi butelkami.
- Przyszed?em zobaczy? twoj? piwotek? - mówi?.
- Hehe.. Piwotek?, mówisz? No, troch? to tak wygl?da jak pó?ka z ksi??kami...
- To ja poprosz? ten egzemplarz - wskazuj? na ciemne alaska?skie piwo. Bania i Lajkonik zamawiaj? to samo i siadamy przy barze. Dzieciom do knajpy wst?p wzbroniony. O siadaniu przy barze mog? sobie tylko pomarzy?. Takie tu prawo. Mog? sobie za to wypi? coca-col? przy stoliku i pogra? w rzutki. No to siedzimy przy tym barze i podsumowujemy dzie?. Piwo dobre, intensywne w smaku, ?adne w kolorze i troch? nawet kopie. Po drugim piwie id? do ch?opców porzuca? lotkami. Maciek udziela mi krótkiej lekcji i... wynik zaskakuje nas obu. Ale drugi raz nie próbuj?. Niech si? nazywa, ?e mam dobre oko. Wracam do wódopoju. Po drugiej stronie baru siedzi ?adna blondyneczka z jakim? facetem o wygl?dzie WF-mena i ci?gle si? u?miecha. Ja nie lubi? takich, co si? za cz?sto bez powodu u?miechaj?.
- No i czego ona taka zadowolona? - mruczy pod nosem Bania.
- Mo?e rozumie po polsku? - szepcz?.
Nagle blondynka odzywa si? po angielsku:
- Bardzo przepraszam, ale czy pa?stwo mówicie po rosyjsku?
- Nie. Po polsku, a co?
- A no bo w?a?nie tak te? sobie my?la?am... Ja jestem W?gierk?, ale urodzi?am si? w Czechach, w Komarnie.
- Znam Komarno - w??czam si? do rozmowy - to taka graniczna miejscowo?? z W?grami z bardzo d?ugim mostem.
- O, to, to w?a?nie!
No i ju? jeste?my kumple. W Komarnie s? prze?liczne kobiety. Przynajmniej statystycznie. Wracaj?c z Iranu przez W?gry, znalaz?em si? w Komarnie i zgubi?em drog? do dworca. Zanim tam doszed?em, jako? tak mimo woli pozna?em dwie ?liczne, mówi? ?LICZNE panienki, z których jedna omal nie pojecha?a ze mn? do Polski. Tak wi?c zna?em ju? trzy Komarnowianki, a co jedna to ?adniejsza. Czeszka, oczywi?cie, ameryka?skim zwyczajem opowiedzia?a nam w 15 minut histori? swojego ?ycia, a WF-men tylko siedzia? i ?ypa? okiem to na mnie, to na Lajkonika. No to teraz by?a kolej na nasze ?yciorysy. Co kraj, to obyczaj. Obowi?zku podj??a si? Bania i jak gdyby nigdy nic wyja?ni?a, co my za jedni i sk?d si? znamy, czyli ?e z komputera, i ?e widzimy si? pierwszy raz na oczy, a ona w?a?nie przyjecha?a z Warszawy i jedzie sobie z nami na ko?o podbiegunowe. Czeszce dos?ownie opad?a szcz?ka.
- I ty si? tak nie boisz podró?owa? z obcymi facetami, których nigdy na oczy nie widzia?a????!!!
- Nie. A czego mam si? ba?? - zapyta?a Bania, poci?gaj?c ?yk piwa.
- Jeste? BARDZO odwa?n? kobiet?! - wyszepta?a z podziwem Czeszka.
- Widzisz jaka ona g?upia? - szepn??em Bani do ucha. Zgodnie z ameryka?skimi standardami ka?dy m??czyzna to morderca, gwa?ciciel, a w najlepszym wypadku zboczeniec seksualny. Tak uczy ?wi?ta telewizja. Najlepiej by ich by?o powystrzela? albo pozamyka? w rezerwatach. Co za g?upia baba! Ugh! Tylko ameryka?ski WF-men móg? co? takiego wzi?? za ?on?!
Nocleg kosztuje ?mieszne pieni?dze - 10 dolarów za ca?? nasz? gromadk?. Noc nie zapada, tylko niebo szarzeje, ale w?a?nie w Tok ogl?dam jeden z najpi?kniejszych zachodów s?o?ca, jakie w ?yciu widzia?em: krwiste, ogromne s?o?ce pomi?dzy strzelistymi ?wierkami wydaje si? tak bliskie, ?e wystarczy si?gn?? r?k?. Ale czerwony talerz s?o?ca chowa si? tak szybko za horyzont, ?e zanim pobieg?em do namiotu po aparat i wróci?em, widoczna ju? by?a tylko wi?niowa po?wiata.