10 lipca - pi?tek
Kolejny dzie? rozpoczynamy od prysznica. Musz? o tym opowiedzie?, bo niecz?sto zdarza mi si? takie zbiorowe pranie rodzinne jak w Denali. Nasz camp by? malutki, ale przez drog? s?siadowa? z nim jeden z takich moteli dla zamo?nych turystów i tam mieli prysznice i pralni?. Zapu?cili?my wi?c ogromne pralki pe?ne naszych brudnych ciuchów i poszli?my si? k?pa? do kilku niewielkich kabin na ty?ach budynku. K?piel kosztowa?a 3 dolary (co za zdzierstwo!) i kupowa?o si? na t? okazj? specjalne ?etony. Kupi?em ?eton i wlaz?em do kabiny z b?og? min?. Pogoda by?a s?oneczna, ale poprzednia noc ch?odna, wi?c by?em jeszcze ubrany w kilkuwarstwowe nocne ubranko. Zdj??em to ubranko sztuka po sztuce, zaj??o mi to kawa?ek czasu, i wtedy ju? w rosole - okaza?o si?, ?e zgubi?em mój ?eton. Kln?c pod nosem, za?o?y?em znów sztuka po sztuce moje ubranko i poszed?em kupi? nowy ?eton. Wróci?em z nim do kabiny, rozebra?em si? i wtedy okaza?o si?, ?e cho? ?eton zosta? po?kni?ty przez skarbonk? w prysznicu, to woda nie leci. Kln?c ju? teraz wcale nie pod nosem, ubra?em si? po raz kolejny i wróci?em na gór? powiedzie? kilka s?ów obs?udze motelu. Z wra?enia a? si? zagotowa?em, szcz??cie, ?e obok mnie sta? Maciek, ju? czy?ciutki i wyprany. Kiedy wlaz?em do kabiny po raz trzeci, by?em pewien, ?e prysznic b?dzie dzia?a?, bo przedtem u?ywa? go Maciek. Ta cholerna k?piel kosztowa?a mnie 9 dolarów, nie licz?c prania! Pod drzwiami mojej kabiny spotka?em zadowolonego Lajkonika.
- Patrz, co znalaz?em! - zawo?a? - Ludzie to gubi?, wcale nie patrz?, a tu wystarczy tylko rozejrze? si? wokó?...
Na d?oni Lajkonika le?a?o chyba z 6 ?etonów do prysznica. A ja, idiota wyda?em na t? k?piel prawie dych?! Chcia?o mi si? wy?!
Zbieramy klamoty i ruszamy w dalsz? drog?. Pogoda powoli si? klaruje. Z obu stron drogi mamy wspania?e widoki. Z jednej - wysoki górski nawis z kruchych, ale solidnych ska?. Zbocze zabezpieczone siatk?, ale gro?ne napisy ostrzegaj?: "UWAGA! SPADAJACE G?AZY!". Niestety, w razie czego nie ma nawet gdzie skr?ci?, a kamienne od?amy budz? szacunek. Z drugiej strony drogi wielka, szumi?ca rzeka, Nenana River, p?yn?ca g??bokim kanionem, którego zbocze stanowi tak?e wysoka, stroma ?ciana górska. W tej ?cianie wykuta w?ska pó?ka, po której biegnie linia kolejowa. Wszystko to na bardzo du?ej wysoko?ci, z do?u wygl?da jak model albo zabawka. Kolorowe wagoniki poci?gu prezentowa?yby si? na tej surowej szarej skale bardzo malowniczo. Niestety, poci?g jedzie tu tylko raz dziennie i akurat nie wtedy, kiedy my by?my chcieli, ale jedno wiemy: do Denali mo?na przyjecha? poci?giem i jest to na pewno ekscytuj?ca przygoda. Góry i ska?y i surowe, strome zbocze dooko?a, a w ?rodku tego wygodna, szeroka droga zalana s?o?cem. Nagle samochodem targa okrutny okrzyk:
- Lajkonik!!! Stóóóój!!! Moosy!!!
Faktycznie, gapi?c si? w spienione nurty Nenana River zauwa?amy trzy pi?kne ?osie przechodz?ce przez jej wiry. Zatrzymujemy si? na skraju jakiego? kempingu, ?apiemy aparaty i dzikim k?usem wpadamy na teren campu, ignoruj?c wszelkie zakazy. Przed nami gnaj? inni tury?ci - ojciec z synem, którzy te? zatrzymali si? na widok ?osiowej rodziny. Jaki? harcerski instynkt podpowiada mi w?a?ciwy wybór ?cie?ki, równoleg?y do drogi, prostopad?y do rzeki i wiod?cy nieco w dó?. Lajkonik z ch?opcami i Bani? pobiegli przodem, inn? drog?, ja z moj? astm? telepi? si? z ty?u. Schodz? powoli ku brzegowi rzeki. Camp po?o?ony przecudnie, w samym lesie, nad samiutk? rzek?, nieogrodzony, malowniczy. Tylko pomi?dzy drzewami stoj? rozrzucone tu i ówdzie domki wczasowiczów. Ale tu, gdzie jestem, ju? tylko dziki busz i nie ma ?adnych domków. Dró?ka robi si? coraz w??sza. Z do?u w?druj? ojciec z synem, którzy biegli przede mn?. Twarze zarumienione z podniecenia i rado?ci. Wskazuj? mi w milczeniu drog? w dó?. Schodz? i nagle tu? przed nosem widz? w zaro?lach pi?kn? ?osic? z ?osi?tkiem. Stoj? ty?em do mnie, ale delikatnie podchodz? je krok za krokiem, a? stajemy w równej linii. W p?ucach gra mi orkiestra d?ta. Psiakrew! W takim momencie! ?osica ?ypie na mnie okiem, ale nie reaguje. Mam w r?ku aparat, ale boj? si? robi? zdj?cia, ?eby b?ysk flesza nie sp?oszy? zwierz?t. Gapimy si? tak na siebie d?u?sz? chwil? bez ruchu. Po raz pierwszy widz? ?osie na wolno?ci i to z tak bliska! ?osie s? bardzo p?ochliwe. Uwielbiaj? samotno?? i jak mog? unikaj? ludzi. Ale mamusia z ma?ym mog?aby by? gro?na jakby co. A przecie? by?y trzy ?osie, wi?c gdzie? tu musi by? jeszcze tatu?! Z góry s?ysz? cichy szelest. To Lajkonik wyczu? kierunek i wróci? we w?a?ciwe krzaki. Pokazuj? mu, ?eby szed? cicho, i przepuszczam go przodem. Lajkonik te? ma harcerski trening. Wyjmuje kamer? i brawurowo schodzi jeszcze ni?ej, a? staje ?osicy przed nosem. Zaczyna kr?ci?, a ?osica w tym czasie oddaje mocz. Hehehe... g?upio w takiej sytuacji ucieka?, wi?c Lajkonik ma doskona?? okazj? do nakr?cenia obu ?osi. Tymczasem z góry pokazuj? si? dwie t?uste, rozchichotane nastolatki.
- Moos? hihihihi.... Moos? Dwa moosy? hihihi...
Pokazuj? im, ?eby si? zamkn??y, ale one tylko wybuchaj? g?o?niejszym rechotem. Moosica nastawia uszy i dos?ownie znika w oka mgnieniu. Jakby zapad?a si? pod ziemi?. W ?yciu nie przypuszcza?em, ?e takie wielkie zwierz?ta mog? tak szybko znikn?? w chaszczach. Dwa grubasy dopiero teraz po?apa?y si?, ?e sta?y niemal dwa metry od ?osi i nawet ich nie zd??y?y zauwa?y?. Zadowoleni wychodzimy z chaszczy i w samochodzie spotykamy niepocieszon? Bani?. Jak zwykle samodzielna, wybra?a w?asny kierunek, niestety, niew?a?ciwy. Nic to, Baniu, mamy film!
Komfortowa wr?cz droga wiedzie teraz przez zielon? równin?, zza której wy?ania si? o?nie?one pasmo wysokich gór. Teraz wyra?nie wida?, ten najwy?szy szczyt to McKinley. Mamy go dok?adnie na linii horyzontu, na tle b??kitnego nieba. Wysiadamy z samochodu tu? za niesamowicie wysokim mostem, z którego roztacza si? pi?kny widok we wszystkich kierunkach. Ze wszystkich stron góry! Te mniejsze, szaro-b??kitno-zielone od ska?, nieba i lasów. Te wy?sze, ko?o McKinleya, w bia?ych fartuchach ?niegu. Na mo?cie wielka tablica ZAKAZ ZATRZYMYWANIA, solidarnie olewana przez 90% przeje?d?aj?cych kierowców. Widok z mostu jest zbyt wielk? pokus?, ?eby go zignorowa?. Ocean zielonych lasów zwie?czony na horyzoncie pasmem gór w odcieniach od zieleni przez szaro?? a? po z?oto. W dole, zaraz pod mostem, ale odurzaj?co daleko w dole wida? stromy kanion poro?ni?ty lasem. Spomi?dzy drzew, po rozrzuconych malowniczo kamieniach sp?ywa wielki, szumi?cy wodospad, cho? st?d, z góry, wygl?da jak ma?y strumyk. Przy kraw?dzi mostu stoi nas chyba ze czterdziestu, co jeden to z lepszym aparatem lub kamer?, a za plecami mamy szum rozp?dzonych do bia?o?ci samochodów jad?cych szerok?, przestronn? autostrad?.
Tr?bi?? A niech se tam tr?bi?! Takiego widoku nie ma nawet na widokówkach! Trzeba tylko wraca? g?siego bo rozjad? jak ?ab?...
Denali Park robi wra?enie, chocia? jest troch? skomercjalizowany. Ale przyrody nie da si? tak ?atwo skomercjalizowa?, wi?c wystarczy mie? odrobin? wyobra?ni, zapomnie? o nadje?d?aj?cych samochodach i ju? jest prawie doskonale. Ten dwudniowy pobyt w Denali da? mi wiele wra?e?, dlatego traktuj? go jako osobny rozdzia? w mojej podró?y.
Ca?y ten dzie? sp?dzamy jad?c w stron? Anchorage, ale po po?udniu zaczyna pada?. Tu ju? zapada wieczór, robi si? ciemno, wi?c zaje?d?amy na poka?ny kemping tu? przed miastem, ?eby unikn?? p?acenia za hotel. Kempingów pod Anchorage nie ma zbyt wiele. Okolica ma?o ciekawa, a tury?ci wyje?d?aj? raczej z Anchorage, ni? do niego przyje?d?aj?. Camp, do którego trafiamy, okazuje si? campem wojskowym. Wst?p tylko dla trepów. Na bramce wita nas takie co?, co kiedy? by?o kobiet?, a teraz za?o?y?o mundur i straci?o p?e?. Tylko g?os jeszcze zosta?. To co? jest jednak bardzo uprzejme. Nie mo?emy tutaj zosta?, ale obdzwania nam okoliczne kempingi, ?eby?my na pró?no nie je?dzili po ciemku i w deszczu. W ko?cu, znowu z pomoc? przewodnika Bani, dzwoni do prywatnego domu oferuj?cego noclegi. Noc zapowiada si? zimna, na dworze plucha, a to raz zaszalejemy, szarpniemy si? na nocleg za 30 dolców od osoby, za to z prysznicem i w cywilizowanym ?ó?eczku, ze ?niadankiem podanym na tacy.
- Tylko, jest jedna ma?a sprawa - uprzedza nas stworzenie w mundurze - w?a?cicielka domku hoduje nietypowe zwierz?tko: "a piggy dog".
- A dog? No problem! Piggy nie piggy, ja z nim spa? nie b?d?.
Jedziemy. Za chwil? stajemy przed ma?ym, niepozornym domkiem. "Kathy's Roadhouse" g?osi napis na ?cianie. W drzwiach wita nas hipopotam - kobieta tak obfitych kszta?tów, ?e a? mi jej ?al. Musi te? co chwil? robi? przerw? w chodzeniu i przysiada? na krzese?ku, bo brakuje jej oddechu. Ale jest bardzo uprzejma i na luzie. W?a?cicielka oferuje nam do wyboru dwie szopy, szumnie nazywane "cabins", albo pokój na górze z ma?? dobudowana alkow?, w której zamyka si? Bania. Oddaje nam te? do dyspozycji ca?? kuchni? wraz z zawarto?ci? szaf. Pyta, co przyrz?dzi? na ?niadanie. Troch? si? krygujemy, tylko Misiu rzeczowo zamawia trociny na mleku, ale trociny tylko jednego, konkretnego gatunku, i ?eby mleko nie by?o za gor?ce. Na szcz??cie akurat ten typ Cheerios znajduje si? w szafie. Rozgl?dam si? za psem, no, pies jest na podwórku. Przygl?dam mu si? - pies jak pies. Wcale nie jest "piggy". A, pies mu mord? liza?. Id? na gór? i wal? si? w bar?óg. Kurcze, dobrze by?oby si? wyk?pa?, a tu si? nie chce rusza? ko?czynami. ?ó?eczko takie mi?kkie...
Nadci?ga Lajkonik z dwoma garnuszkami herbaty i konkretnie dolewa motorków. Tymczasem Bania na dole wda?a si? w dyskusj? z gospodyni?. Radzi sobie ?wietnie, a gospodyni cierpliwie t?umaczy co trudniejsze s?ówka. Zacz??o si? oczywi?cie od opowiedzenia ?yciorysów, a rano Bania opowiedzia?a mi zas?yszan? histori? ?ycia naszej gospodyni. By?a ona ?on? kapitana holownika, który wprowadza? do zatoki wielkie statki. A? pewnego dnia holownik zaton??. Ca?a za?oga zgin??a, tylko kapitan jakim? cudem prze?y?, cho? bardzo d?ugo p?ywa? w lodowatej wodzie. Wyci?gni?to go w prawie beznadziejnym stanie. Jego prywatny statek poszed? na dno i facet zosta? bez chleba. Rz?d zaproponowa? mu rent? i ma?? prac? na l?dzie - spokojn? i lepiej p?atn?. On jednak odmówi? i poszed? z powrotem na morze. Nie móg? wytrzyma? w swoim ma?ym domku z dala od morza.
Jeszcze wieczorem zdarzy? si? zabawny incydent. Wracam do pokoju po k?pieli i widz?, ?e w korytarzu pali si? ?wiat?o.
- Ty, Lajkonik, rusz no si? i zga? to ?wiat?o. Masz bli?ej. - mówi?.
Lajkonik, ju? troch? rozespany, wylaz? z betów, przeszed? przez ca?y korytarz, zgasi? ?wiat?o i wróci? do wyrka. Po kwadransie do pokoju wesz?a Bania.
- A dlaczego wy??czyli?cie ?wiat?o tej dziewczynie? - zapyta?a.
- Jakiej, u licha, dziewczynie???
Okaza?o si?, ?e w korytarzu siedzia?a sobie w k?ciku studentka i przy lampce czyta?a ksi??k?. Zm?czony Lajkonik nawet jej nie zauwa?y?, pstrykn?? ?wiat?o i wróci? spa?. Panienka za? by?a tak dobrze wychowana, ?e nie ?mia?a nawet zwróci? nam uwagi, tylko posz?a na dó? po latark? i w jej ?wietle dalej czyta?a swoj? ksi??k?. I ?eby nie Bania, ?lipia?aby, biedactwo, nad kartkami do rana przy tej latarce! By?em pe?en podziwu. Wygrzeba?em si? z wyra i przepraszaj?c co chwila zapali?em ?wiat?o z powrotem.
A rano zwlok?em si? z ch?opów pierwszy. Schodz?c ze schodów spotka?em Bani?, która ju? krz?ta?a si? przy kuchni. Kuchnia ju? sama w sobie wygl?da?a schludnie i swojsko. Nic dziwnego. Przecie? by? to normalny, mieszkalny dom, a nie jaki? tam hotel. Na stole sta?y przygotowane talerze, kosz z owocami, ?wie?e pieczywo, kubki i kawa. Nagle zza drzwi s?siedniego pokoju us?ysza?em gromkie "chrum-chrum" i do naszego pokoju wtoczy?a si? ogromna, czarna maciora. By?a pot??na - to chyba by?a dzika ?winia, tylko ?e ob?askawiona. Powoli toczy?a swoje cielsko przez kuchnie, pochrumkuj?c sennie. Rozmiarami przypomina?a swoj? pani?. Teraz dopiero skojarzy?em to, co powiedzia?(a) stra?nik z wojskowego campu. To nie by? "piggy dog", tylko "pig'n'dog"! Zjedli?my wi?c ?niadanie w obecno?ci ?wini, która jak wierny pies po?o?y?a si? u drzwi swojej pani, oczekuj?c cierpliwie na jej przebudzenie. ?winia mia?a w?asny pokój, w tym pokoju w?asne ?ó?eczko, w?asn? po?ciel i w?asn? ko?derk?. Kto nie wierzy - s?u?? zdj?ciem ?wini ?pi?cej w bia?ej po?cieli. Kiedy my?my pakowali klamoty do auta, by?em ?wiadkiem, jak Kathy wytoczy?a si? ze swojego pokoju, a ?winia z radosnym pochrumkiwaniem czeka?a na ?niadanie. Potem wch?ania?a ca?e pajdy chleba, ciamkaj?c przy tym jak ?winia, a jej pani powtarza?a pieszczotliwie:
- Jedz, jedz na zdrowie, moja ma?a królewno... Wiesz, niektórzy tury?ci nie chc? u mnie mieszka? - skar?y?a mi si? pó?niej - bo twierdz?, ?e mieszka? razem ze ?wini? w mieszkaniu to niehigieniczne. A niektórzy nazywaj? mój dom nie "Kathy's Roadhouse", tylko "Kathy's Madhouse". Tylko m?odym ludziom, studentom i autostopowiczom moja ?winka nie przeszkadza...
Podzi?kowali?my pi?knie za nocleg i ?niadanie, wymienili?my adresy i pojechali?my do Anchorage, gdzie mieli?my zamiar pop?yn?? w podró? statkiem po zatoce, aby obserwowa? zwierz?ta. Mieli?my nadziej? na spotkanie wielorybów na wolno?ci.