Po po?udniu ruszamy jeepem z par? Nowozelandczyków na wypraw? ma?? ?ódk? do Centrum Karmienia S?oni. Z pewnymi obawami wchodzimy do wydr??onej w pniu ?ajby, kolebi?cej si? na wszystkie boki i nabieraj?cej minimalnie wody przy ka?dym poci?gni?ciu wios?em. Jeszcze wi?cej strachu dostarczaj? nam wyleguj?ce si? na brzegach krokodyle, patrz?ce na nas jakby na ?akomy k?sek... Po pó?godzinie jeste?my ju? w Centrum i naszym oczom ukazuje si? s?oniowa farma - dziesi?tki tych zwierz?t s? tu trenowane, wychowywane, tu te? rodz? si? ma?e s?oni?tka. Widzimy kilka nowo narodzonych malców, przera?onych wyra?nie i chowaj?cych si? pod brzuchem matki, ogl?damy te? inne, np. 2-letnie maluchy (cho? to s?owo jest chyba nieadekwatne, skoro taki "s?onik" ma blisko 2 metry!); gdy pe?en zaufania podchodz? do takiego, ten odsuwa si? z kilkoma warkni?ciami, a gdy odwracam si? ja, dostaj? z tr?by prosto w ty?ek i potem przez kilka dni mam na nim siniaki. Potem dopiero dowiem si?, ?e maluchy potrafi? by? agresywne, bo nieprzyzwyczajone s? do ludzi.
Gdy wreszcie wieczorem wracamy do domku, nie mamy nawet si?y si? spakowa? na jutrzejsz? podró? do Indii. Zrobimy to rano.
Indie
9.08
Rano z Saurahy jedziemy jeepem do mostu, tu wsadzaj? nas w jaki? autobus, który dowozi do Nangarkot, 30 km od Parku. Tu kto? co? komu? mówi, kto? nas gdzie? prowadzi, koniec ko?ców jeste?my w tzw. lokalnym autobusie ekspresowym do Sonauli - przej?cia granicznego z Indiami. Za us?ug? p?acimy po 160 RsN; sam autobus kosztuje ko?o 80 RsN, ale pozostaje jeszcze przejechanie tych wszystkich mniejszych odcinków.
Po 5 godzinach jeste?my ju? na granicy. Nie korzystamy z us?ug rikszarzy, by?oby to zreszt? g?upie, skoro do przej?cia jest tylko kilkaset metrów. Uwaga te? na naci?gaczy - pojawiaj? si? b?yskawicznie, bestie - oferuj?cych przejazdy "ich" autobusem do Varanasi (cena w granicach 140-150 Rs). Wymieniamy czek podró?ny na rupie indyjskie-1 Rs=1,6 RsN, 1$=44 -45 Rs, ale dokonujemy tego po stronie nepalskiej, bo po indyjskiej si? nie da. Z przekraczaniem granic nie ma problemów, po prostu pokazujemy paszporty i dostajemy piecz?tki, wype?niaj?c wcze?niej kilka formularzy. Gdy przekraczamy znak "Welcome to India", od razu czeka nas niesamowite powitanie - przez ulic? przej?? si? nie da, bo tarasuj? j? jad?ce w ka?dym kierunku samochody, dooko?a ?a?? krowy i naprawd? ?mierdzi. Jest te? duszno i gor?co.
Rozgl?damy si? za autobusem, gdy podchodzi do nas mundurowy i oferuje przejazd taksówk? jego kolegi za 150 Rs do Varanasi. Ile?150 Rs? Tyle przecie? kosztuje autobus, a taksówka nie powinna kosztowa? mniej jak 2500, 3000 Rs... Dowiadujemy si? wreszcie, w czym rzecz - facet przywióz? do granicy z Varanasi turystów, a teraz wraca pusty - woli zarobi? 150 Rs od osoby, czyli tyle, ile bierze autobus, ni? nic! Jeste?my w szoku, có? za szcz??cie - z g?owy mamy ca?onocne m?czarnie w lokalnym, jad?cym ponad 10 godzin autobusie. I tak, luksusowo i szybko docieramy do Varanasi, cho? - czego unikam jak ognia - w ?rodku nocy jeste?my w nowym miejscu i po ciemku musimy szuka? noclegu.
Taksówkarz ?aduje nas do riksz w mie?cie, spisuje ich numery i ustala za nas nisk? cen?. Cho? celem jazdy jest dotarcie do Dasaswamedh Ghat na Starym Mie?cie, rikszarz podejrzanie cz?sto zatrzymuje si? mówi?c, ?e to ju? tutaj. Blefuj?, ?e wiem, gdzie jest mój ghat i ?eby mnie nie oszukiwa? - ten tylko u?miecha si?, ?e podst?p mu nie wyszed? i znowu jedzie kawa?ek, a sytuacja powtarza si?. Dopiero gdy ju? bez u?mieszków twierdzi, ?e to ju? tutaj, a ja nie wysiadaj?c z rikszy potwierdzam to u jakiego? ?ebraka, wysiadamy. I to z przyjemno?ci?, bo jako? mamy uraz do kierowcy, skoro ten po drodze potr?ci? ma?ego ch?opaka na rowerze. M?ody nie podniós? si? jeszcze po uderzeniu z ziemi, a ten ju? zacz?? jecha? i rozwali? rowerzy?cie tylnie ko?o, wykrzykuj?c jeszcze co? gro?nie w hindi.
Na miejscu od razu, jakby spod ziemi, pojawiaj? si? naci?gacze - "Sir, chcemy ci tylko pomóc, nie bierzemy prowizji... o, masz LP, tu jest ten hotel, chod?, zaprowadz? ci? tam..." itd. Nie chc? si? odczepi?, nawet gdy rozpoczynamy dziki marsz w kierunku hotelu przez malutkie i w?skie uliczki Starego Miasta. Nie przejmujemy si? specjalnie psami, szczerz?cymi na nas gro?nie k?y, brakiem pr?du i egipskimi ciemno?ciami, potwornym fetorem st?ch?ego powietrza. W sumie do dzi? nie wiem, jak to si? sta?o, ?e w tym labiryncie jak z horroru jako? znalaz?em Shiva Guest House, do którego zmierzali?my... W tej ca?ej nerwówce ci?gle dostajemy do pieca od naganiaczy - sir, tam nie, tam niebezpiecznie, tam jest powód?, po?ar i inne tego typu bzdury. W ko?cu nie wytrzymuj?, ?api? jednego za fraki i oddzielam go zdecydowanym pchni?ciem od naszej ma?ej grupki (my plus dwie podró?uj?ce od granicy Koreanki). Facet przewraca si? i rozgl?da... jego kilku kumpli patrzy po sobie i.... w nogi! Tamten krzyczy jeszcze za nimi, ale ich ju? nie ma - teraz ja podchodz? do osamotnionego Hindusa, a ten idzie w ?lady kolegów. Nie wiem, co bym zrobi?, gdy który? z nich wyci?gn?? nó?, gdyby postawili mi si? - by?em jeden z trzema kobietami i nie ryzykowa?bym walki z nied?wiedziem w jego jaskini. Rzecz jednak w tym, ?e kiedy? znajomy Hindus opowiedzia? mi krótki kawa? o setce Hindusów uciekaj?cych przed jednym Arabem. Gdy zobaczy? to bia?as, zdziwi? si? i zatrzyma? jednego Hindusa, pytaj?c, dlaczego tak du?a grupa ucieka przed jednym cz?owiekiem. W odpowiedzi us?ysza? - a bo to wiadomo, komu w mord? da? Chyba anegdota jest adekwatna do mentalno?ci tych ludzi i tylko potwierdza regu??. Szcz??liwie jednak wi?cej takich sytuacji nie by?o i jako? w momentach kryzysowych problemy rozwi?zywali?my polubownie. Czasami jednak po prostu nie da si? inaczej!
Znajdujemy wreszcie upragniony hotel i od razu k?adziemy si? spa?.