Za ma?? górk? zaczynamy ?apa? przeje?d?aj?ce samochody. Pierwsza godzina - nic nie jedzie, druga - jedzie pierwsza ci??arówka, ale na nasz widok przyspiesza tylko... Trzecia - wyjmuj? z portfela banknot 50 Y i macham nim przed oczami jad?cych kierowców - dopiero ten gest dzia?a. Rozpoczynamy negocjacje i w ko?cu za 80 Y zabieramy si? do Tingri. Pojazd raz przekracza pr?dko?? 30 km/h i to w?a?ciwie wtedy, gdy przez 30 sekund zje?d?a z górki; bo zwykle si? na ni? wspina (po drodze mijamy dwie prze??cze, o wysoko?ci ponad 5200 m ka?da). Na jednej z prze??czy, które mijamy, kierowca robi przerw? - wychodz? rozprostowa? ko?ci i spotyka mnie ciekawe prze?ycie - podchodzi do mnie okutany w tybeta?skie szmaty pasterz kóz, patrzy na mnie dobre par? minut i nagle wystawia j?zyk! Patrz? z niedowierzaniem, a on tym j?zykiem do przodu, do ty?u; ?arty sobie ze mnie stroi czy mo?e sk?ada jakie? niewybredne propozycje? Niewiele my?l?c, sam wystawiam mu swój, on dopiero wtedy wyra?nie si? u?miecha i odchodzi. O co tu chodzi? Potem dopiero doczytam w przewodniku, ?e zdarza si? jeszcze rzadko obcokrajowcom by? powitanymi przez Tybeta?czyków gdzie? poza turystycznym szlakiem w starodawny sposób, polegaj?cy na wystawieniu j?zyka; udowadniaj? oni tym samym, ?e nie s? diab?ami - te maj? kolorowe j?zyki (bodaj?e zielone) - i oczekuj? od bia?ego tego samego. St?d te? dopiero gdy wie?niak zobaczy? mój "normalny" j?zyk, odszed? w spokoju, bo nie spotka? diab?a...
Po kilku godzinach m?cz?cej jazdy stajemy w korku - koszmarne b?oto, w jakim jedziemy, sprawia, ?e samochody przewracaj? si? i na drodze le?y kilka ci??arówek do góry nogami. Kierowca zatrzymuje wóz i staje w kolejce; mija pierwsza godzina, po niej druga, trzecia. Powoli zaczyna robi? si? ciemno, a tu zupe?nie nic - mundurowy kieruj?cy ruchem od dawna gra w karty z innymi, nie przejmuj?c si? zbytnio przestraszonymi Polakami! Zaczyna nam by? zimno, bo noce tutaj zawsze daj? w ko??. Gdy mija pi?ta godzina i panuje ju? pó?mrok, mamy przed oczami wizj? sp?dzenia nocy w "?rodku niczego", w ci??arówce z twardym siedzeniem i wielkimi szparami w oknach. W ko?cu, za?amany, gdy widz? przeje?d?aj?cego obok jeepa, wyskakuj? z samochodu, l?duj?c po kolana w b?ocie. Brn? przez nie, w?a?ciwie biegn? do jad?cego landcruisera i zdesperowany zatrzymuj? go; w ?rodku cztery Chinki, wyra?nie zaniepokojone napa?ci?, wys?uchuj? mojego zachrypni?tego g?osu czy raczej wrzasków i bez mrugni?cia okiem decyduj? si? nas zabra?. Przenosimy si? wi?c z Go?k? z "koszmaru do raju" i po godzinie czy dwóch jazdy l?dujemy w Shegar.
Chinki wieczorem proponuj? wspóln? kolacj?, na co z ch?ci?, mimo ogromnego zm?czenia, przystajemy. Wszystkie maj? po 26 lat i rzuci?y jednog?o?nie prac?, by móc przyjecha? tutaj; mimo i? s? wykszta?cone, to gdy w restauracji stó? zape?nia si? kolejnymi misami jedzenia, jedz? bez opami?tania i... kultury, g?o?no daj?c zna?, ?e im smakuje. Dot?d s?dzili?my, ?e tak zachowuj? si? tylko pro?ci wie?niacy; okazuje si? jednak, ?e to ca?y naród pluje resztkami jedzenia na stó?, mlaska i siorbie. Co kraj, to obyczaj...
Pyszno?ci na stole przyprawiaj? o zawrót g?owy - jest i gotowany kabaczek na ostro, ?wi?ska s?onina, warzywa w sosie s?odko-kwa?nym, kurze ?apki... A? dziw bierze, ?e tak chuderlawo wygl?daj?ce kobietki s? w stanie po?kn?? takie ilo?ci jedzenia! Dos?ownie, ca?y stó?, przy którym siedzi siedem osób, jest ca?kowicie zastawiony. Gdy opowiadam jednej z nich, jak? to mia?em przygod? w Dun Hueng z dopend?i, dziwi? mi si? bardzo, ?e mi nie smakowa?o... To przecie? prawdziwy przysmak! Gdy pytam, jakimi ciekawostkami kulinarnymi s? w stanie jeszcze si? pochwali?, wymieniaj? chocia?by w??a (cho? te s? drogie - najlepsze gatunkowo kosztuj? 100 USD!)
czy zakazan? zup? z tygrysa (dobrze ponad 100 USD za miseczk? przypominaj?c? fili?ank? od kawy). Kiedy ?artuj? sobie z jednej z nich - najpulchniejszej i maj?cej najwi?cej do?wiadczenia w jedzeniu tego typu potraw - ?e pewnie zjad?aby ch?tnie dzi? szczura, ona stwierdza, ?e wcale nie, bo ju? próbowa?a i wcale jej nie smakowa?... Przyznaj?, ?e zbi?a mnie tym z tropu i wi?cej o sprawach kuchni nie dyskutowa?em.
W Shegar jest jeden tani (50 Y za dwójk?) i jeden drogi hotel (300 Y za dwie osoby). O dziwo w tym pierwszym pokoje s? ca?kiem przyzwoite...
25.07
Jak to u nas w zwyczaju, wstajemy wcze?nie rano z zamiarem dotarcia pieszo do checkpointu (6 km), a potem do Old Tingri i mo?e nawet do granicy. Najpierw wi?c spacerkiem w?drujemy ko?o 2 godzin, mijamy punkt kontrolny, na którym sprawdzaj? jedynie paszporty, a nast?pnie idziemy dalej, chc?c zej?? z oczu mundurowym. Mija nas pierwsza, druga ci??arówka - ?adnej reakcji na nasze wymach, idziemy wi?c dalej, a? dochodzimy do tabliczki 5145 (jak zgubicie paszport to tyle w?a?nie km macie do Pekinu!), oznaczaj?cej skr?t do Everest Base Camp. Uff! Przeszli?my dzi? ko?o 15 km. Wyczerpani k?adziemy si? na plecakach i czekamy na jakikolwiek znak ?ycia ze strony samochodów; dzi? jednak ruch jest fatalny i wi?cej spotykamy obcokrajowców przemierzaj?cych Himalaje na rowerach ni? Tybeta?czyków.
W ko?cu, wczesnym popo?udniem, zatrzymuje si? pierwsza ci??arówka, a kierowca za zabranie nas do Tingri (ko?o 50 km) ??da... 200 Y! Suma ta na pewno dobrze przekracza miesi?czne zarobki kierowcy, ale nawet gdy zdesperowani proponujemy mu 100 Y, a potem 150 Y (!), nie ust?puje. Sytuacja ta powtarza si? po raz kolejny par? godzin pó?niej. Dochodzimy do wniosku, ?e LP, podaj?c w "top ten" w?ród nacji jako numer 1. Tybeta?czyków, chyba musia?o sobie robi? ?arty... Autorzy, jak napisano, "od zawsze podró?uj?cy specjali?ci", prawdopodobnie ogl?dali Tybet zza okien toyoty z nap?dem na cztery ko?a, napisali potem pe?n? bzdur ksi??k?, mimo i? Tybetu tak naprawd? wcale nie widzieli... Tubylcy, owszem, s? mili, bez przerwy si? u?miechaj? i krzycz? "hello" (albo "money"), ale niech no tylko dojdzie do sytuacji, kiedy bia?y turysta jest zdany na los miejscowych, gdy w gr? zaczn? wchodzi? pieni?dze; wtedy Tybeta?czyk poka?e swoje drugie ja, dumne i uparte, które nakazuje mu ograbi? bia?ego jak tylko si? da. Pó?niej w Indiach i Nepalu spotykali?my ludzi, którzy podró?owali przez Tybet jeepem i dziwili si?, ?e mamy cokolwiek do Tybeta?czyków... Przecie? to tacy mili ludzie... Jasne, ?e mili. Ale z okien samochodu.
Gdy robi si? pó?no i przed oczami mamy parokilometrowy spacer w kierunku Cho, punktu kontrolnego na drodze do Everestu, w ko?cu zatrzymuje si? jeep wype?niony po brzegi chi?skimi studentami. Zadowoleni z ulg? ?adujemy si? do baga?nika i podskakuj?c jak na rodeo po godzinie doje?d?amy do Tingri.