7 sierpnia 2000, poniedzia?ek. Dzie? jedenasty
Decydujemy si? jecha? do Krak de Chevaliers. Busem z przesiadk? w Homs docieramy na miejsce. Zamek taki sobie. Faktycznie olbrzymia, gigantyczna forteca Krzy?owców, ale nie wiem, dlaczego mnie jako? nie zachwyci?a.
Jedziemy z powrotem do Homs. Rozdzielamy si?. Bartek, Wojtek i Darek jad? do Libanu, a Karolina, Cyprian, Gabry? i ja plus jeszcze Marta z Damianem, dwoje Polaków, którzy jechali z nami od Aleppo, decydujemy si? jecha? do klasztoru w Mar Musa. Podobno mo?na tam przenocowa? za friko. Podobno, bo do klasztoru nie dojechali?my.
Pojawi? si? pewien punkt programu, którego nie planowali?my. Po drodze w busie Karolina nawi?za?a rozmow? z miejscow? dziewczyn?, jak si? pó?niej okaza?o, mia?a na imi? Manal. Nie pami?tam dok?adnie, jak do tego dosz?o, w ka?dym razie ca?a nasza szóstka zosta?a zaproszona do domu Manal na obiad.
Wysiedli?my razem z ni? w ma?ej mie?cinie o nazwie Nabk, 50 km od Damaszku. Jedzenie by?o pyszne. Jedli?my cz?sto spotykane w Syrii charakterystyczne placki z mi?sem plus jeszcze wiele potraw trudnych, do zidentyfikowania (mo?e lepiej nie wiedzie?, co to by?o). Ale to jeszcze nie koniec wra?e?. Po obiedzie Manal og?osi?a nam, ze wszyscy jeste?my zaproszeni do Damaszku na imprez? z okazji zako?czenia szko?y organizowan? przez jej kuzynk?. Nie dali?my si? d?ugo prosi?. Do Damaszku zajechali?my busem, potem z dworca taksówk? (oczywi?cie, na koszt gospodarzy).
Zaprowadzono nas do dziwnego, malutkiego mieszkania w starej dzielnicy Damaszku. Zostali?my posadzeni na honorowych miejscach na kanapie. Na imprezie by?y prawie same kobiety. Patrzy?y na nas, my na nie... Na szcz??cie atmosfera si? rozlu?ni?a po pierwszych d?wi?kach arabskiego disco, kiedy to nasze gospodynie niczym nie stremowane zacz??y ta?czy? i ?piewa?. Pomimo ?e z porozumiewaniem si? by? niewielki problem, gdy? tylko Manal mówi?a po angielsku, i tak poznali?my kawa?ek codziennego ?ycia Syryjczyków. Z go?cinno?ci?, jak i spontaniczno?ci? bij? nas Polaków na g?ow?. Po "uroczysto?ciach" znalaz?o si? dla nas skromne pomieszczenie, gdzie mogli?my przenocowa?.
8 sierpnia 2000, wtorek. Dzie? dwunasty
No, ale nadszed? czas po?egnania, my wrócili?my do realizowania planów naszej podró?y, a Manal i jej rodzina do dnia codziennego.
Zatrzymali?my si? w hotelu Al Rabie. Polecany przez "Lonely Planet", niedrogi i bardzo blisko starego miasta. ?pimy na zadaszonym dachu z w?asnym prysznicem (zadaszony dach - brzmi paradoksalnie, a tymczasem chodzi o to, ?e betonowy dach przykryty jest jeszcze szmacianym, aby chroni? przed s?o?cem). Na uwag? zas?uguje dziedziniec hotelu, os?oni?ty altankami z dzikim winem.
Idziemy na miasto. W porównaniu z Aleppo stolica wydaje nam si? bardziej komercyjna. Jak na Syri? dostrzegamy tutaj dosy? sporo turystów. Ale mimo to souki i tak robi? du?e wra?enie. Wieczorem wypisujemy kartki pocztowe.
9 sierpnia 2000, ?roda. Dzie? trzynasty
Postanowili?my zobaczy? Wzgórza Golan. Niestety, trzeba mie? specjalne pozwolenie. Zgodnie ze wskazówkami "Lonely Planet" udajemy si? do Ministry of Interior, które znajduje si? w centrum miasta. Kolejka jest tam wi?ksza ni? w mi?snym w czasach kryzysu. Jak ju? swoje wystali?my, jaki? ?o?nierz po francusku grzecznie nas poinformowa?, ?e to absolutnie nie tutaj si? te pozwolenia za?atwia. Wys?a? nas na peryferie miasta. Z Gabrysiem twardo doszli?my tam piechot?, bez dok?adnego adresu, pytali?my si? bezradnie przechodniów, gdzie znajduje si? nasz urz?d. Na nasze nieszcz??cie, natura Syryjczyków jest taka, ?e zapytani o drog? nie odpowiadaj? "nie wiem". Ka?dy ch?tnie wska?e drog?, problem w tym, ?e nie zawsze w?a?ciw?. No, ale cudem trafili?my na jakiego? kompetentnego (czwarty zapytany z kolei), który wydawa? si? wiedzie?, o jaki urz?d nam chodzi. Wsadzi? nas do taksówki, pomóg? wytargowa? si? o cen? i kaza? zawie?? do dzielnicy willowej, niedaleko ambasady Chin. O dziwo, pod wskazanym adresem za?atwili?my upragnione pozwolenie.
Ale na tym nie ko?czy?o si? nasze bieganie po urz?dach tego dnia. Musieli?my jeszcze z?o?y? wnioski o wizy jorda?skie. Na szcz??cie tym razem nie by?o ju? wi?kszych problemów. Wizy odbieramy o 14. Wcze?niej jeszcze zwiedzamy muzeum narodowe.
Po po?udniu decydujemy si? pojecha? do Maaluli, chrze?cija?skiej wioski, 60 km na pó?noc od Damaszku. Spotkani w hotelu Polacy informuj? nas, ?e bardzo ?atwo dosta? si? na miejsce stopem. Prawda jest taka, ?e autostop - owszem, ale jak podró?uje si? z p?ci? pi?kn?. My, dwa samce, mieli?my z tym pewne problemy. Kolejn? przeszkod? okaza? si? najwolniejszy pas autostrady prowadz?cej ze stolicy, który przeznaczony by? tylko dla taksówek i busów. Trzeba by?o czeka? na moment, w którym nie nadje?d?a? ?aden "yellow cab" (wszystkie taksówki w Syrii s? ?ó?te) i wtedy ?apa? stopa. Jako? si? uda?o. Do Maaluli dojechali?my w miar? sprawnie, najpierw zi?em, potem tirem, a na ko?cu dostawczym mercedesem.
Maalula jest pi?kna. Wed?ug mnie absolutne "must see" w Syrii. W jednym z kilku ko?cio?ów chrze?cija?skim nawi?zujemy rozmow? z sympatycznym ksi?dzem (mówi? chyba wszystkimi j?zykami ?wiata).
Do Damaszku wracamy busem.