Chiny
6.07
Rano, mimo uzasadnionych obaw, przedostajemy si? przez przej?cie kazachskie (mikrobusy wo?? handlarzy najpierw do granicy Kazachstanu, a potem Chin; za ka?dy przejazd p?aci si? z góry ustalon? sum? 1,5 USD od osoby), a potem - po d?ugim oczekiwaniu (przerwa obiadowa mi?dzy 12 a 15.00) - przez przej?cie chi?skie. Nie oby?o si?, rzecz jasna, bez masy pyta? dotycz?cych miejsc pobytu w Chinach, ilo?ci pieni?dzy itp. - pieni?dze pokazujecie, na karcie kredytowej macie 5 tys. USD, a jedziecie do Pekinu, Szanghaju itd., ale nigdy, przenigdy do Tybetu - inaczej was nie wpuszcz?.
Gdy ju? zd??yli?my odetchn?? z ulg?, tu? po wyj?ciu na ulic? obieg? nas t?um chi?skich naganiaczy, oferuj?cych wymian? twardej waluty na yuany, czyli rembieny - chi?sk? walut?. Zaczynaj? zawsze od tragicznego kursu i dopiero po naprawd? d?ugotrwa?ym targowaniu si?, rezygnacji i kpi?cych ?miechach dostajemy satysfakcjonuj?cy nas przelicznik (8,5 Y za 1 USD). Teraz ju? mo?emy m?czy? si? z nieust?pliwymi taksówkarzami, którzy chc? nas zabra? nawet do Pekinu! Nie bardzo wiedz?c, co ze sob? pocz?? - wsz?dzie literki-robaczki i t?umy naci?gaczy - wracamy do przej?cia granicznego.
Tu te? znajdujemy Chi?czyków mówi?cych po rosyjsku, którzy zabieraj? nas na obiad. Pierwszy raz w ?yciu jedziemy na trz?s?cym si? 3-ko?owym motorze-rikszy, któr? w Indiach b?dziemy porusza? si? wsz?dzie. Pierwszy raz jemy z Chi?czykami, którzy koszmarnie mlaszcz? i którym si? g?o?no odbija, a resztki jedzenia wypluwaj? na stó?. Pierwszy raz m?czymy si? z pa?eczkami, próbuj?c, nieudolnie, z?apa? cho? ma?y k?s. W ko?cu zaczynamy kraka? jak inne wrony i podsuwaj?c pod usta misk? ry?u, wsypujemy zawarto?? do buzi. Ale? tak ?atwo, nie ogranicza nas ?adna ?y?ka czy widelec, mo?na sobie posiorba? i nikt nie patrzy ze zdziwieniem, a jak jaka? kostka zapl?cze nam si? pod j?zykiem, to mo?na j? wyplu? na ?rodek sto?u albo - w bardziej kulturalny sposób - pod stó?; zawsze znajdzie si? jaki? zainteresowany kundel, który j? zje. Za 2 USD najadamy si? do syta i szcz??liwi udajemy si? do autobusu, który ju? czeka na nas pod knajpk?. Autobus chi?ski to nasz numer jeden - mowa o jego sypialnej wersji, rzecz jasna. Jest to mianowicie pojazd, który wewn?trz, zamiast siedze?, ma pi?trowe ?ó?ka - fantastyczny wynalazek. Trz?sie co prawda niemi?osiernie, ale zawsze le?enie lepsze ni? siedzenie - tym bardziej zreszt?, ?e jechali?my blisko 1000 km! Taka przyjemno?? kosztowa?a po 100 Y od osoby.
7.07
Doje?d?amy ko?o 7 rano do Urumczi, wysadzaj? nas, potwory, w ?rodku metropolii i odt?d jeste?my zdani tylko na siebie. Najpierw bezskutecznie je?dzimy taksówkami po mie?cie (ko?o 10 Y za kurs, s? taksometry), próbuj?c znale?? hotel - byle jaki, bo po co przep?aca?, skoro st?d jutro wyje?d?amy. Ale jest k?opot - nigdzie w tym mie?cie nie ma napisów po angielsku, tylko robaczki; nie wiemy, jak doj?? do dworca, nie wiemy, jak to powiedzie? po chi?sku, bo w LP znajduj? wyra?enia typu "ratunku, gwa?ciciel!", ale "dworca" nie ma, do knajpy mo?na tylko trafi? po zapachu albo dymie... Kl?ska i totalny szok kulturowy; do dzi? wspominam ze zgroz?, jak stali?my w ?rodku tego miasta, nie wiedz?c, co pocz??, gdzie i??, gdzie nikt, ale to nikt nie mówi? po angielsku.
Ale od czego Opatrzno??! Oto zsy?a nam ona Pana Xinga, który kleci jedno zdanie za drugim z wielk? trudno?ci?, ale kleci! By? on moim dos?ownym punktem zaczepienia, bo gdy z?apa?em go za koszulk? rankiem, pu?ci?em dopiero po po?udniu. Pan Xing zaprowadzi? nas na dworzec - chi?ski dworzec, pe?en Chi?czyków, setek ma?ych postaci, stoj?cych w 20-metrowych rz?dach na baczno?? przed 20 okienkami."Gdzie jedziesz, przyjacielu" - pyta Pan Xing. "Do Li Huan, przyjacielu" - odpowiadam. "Gdzie?" - "Do Li Huan" - powtarzam. No i problem! Bo Li Huan to wcale nie Li Huan, tak jak wymawiasz to teraz, czytaj?c ten tekst. Li Huan mianowicie to Liii Huuuan. I Chi?czyk nie zrozumie inaczej, bo jego j?zyk jest j?zykiem opartym na g?oskach tonowych - "ma" to "mama", a "maaa" - cho? pisownia ta sama - to "trawka"! Z czasem nabra?em wprawy, ale na pocz?tku by? to prawdziwy koszmar - mapa te? na nic si? zda?a, bo by?y na niej angielskie wersje chi?skich miejscowo?ci, poza tym jaki Chi?czyk potrafi czyta? takie robaczki jak europejskie litery...
W ka?dym razie Pan Xing po godzinie biegania od informacji do informacji zorientowa? si?, ?e nie chodzi o Li Huan, a o "Liii Huuuan" i zaprowadzi? mnie do kolejki, bym kupi? bilet. Wspomnia?em ju? wy?ej, ?e kolejka mia?a dobre 20 metrów. Sta? w niej 3 godziny? Pan Xing ba? si? bezczelnie wskoczy? na przód kolejki, zreszt? chyba nie ma si? co dziwi?; mi?dzy tymi sznurkami ludzi a kasami by?y przerwy szerokie mniej wi?cej na metr, które oddziela?y czekaj?cych Panów Xingów od kupuj?cego bilet. Gdy który? z Panów Xingów przekracza? magiczn? kresk?, zaraz podskakiwa? do niego policjant - a by?, trzeba przyzna?, du?y (przeci?tnie by?em wy?szy przy moich 180 cm o g?ow? od Chi?czyka, o g?ow? z szyj? od Chinki, a mundurowy by? wy?szy ode mnie!) i wymachiwa? wielk? pa??, dziko przy tym wrzeszcz?c na ?ami?cego ?wi?te przepisy kolejki Pana Xinga. Ten wraca? wi?c na swoje miejsce i znów, jak inni, stawa? na baczno??. Pa?stwo policyjne! T? pa?? to dosta? nie chcia?em, poprosi?em wi?c mojego Xinga o napisanie mi po chi?sku nast?puj?cej informacji - "Do szanownego Pana Policjanta! Jestem zagranicznym turyst?, chc?cym kupi? bilet do Liii Huuuan. Prosz? o pomoc, nie znam j?zyka". Poszli?my z karteczk? razem przed okienko - poza kolejno?ci?, a inni Xingowie patrzyli na nas jak na samobójców; zareagowa? policjant, podniós? swojego straszaka i ruszy? na nas. Doskoczy? do mnie, z?apa? za rami?, jak mu kartk? przed oczy, on - z w?ciek?ego byka staje si? nagle potulnym barankiem i mnie - siup, na pocz?tek! Pan Xing ju? tam dzia?a, mówi?c zbawienne dla mnie s?owa; gdy dostaj? dwa bilety na siedz?ce miejsca (85Y/osoba), trz?s? mi si? r?ce. Uda?o si?! O 14.00 ?adujemy si? do poci?gu, do którego nie wejdzie nikt, kto nie ma biletu - co tam, na peron nikt taki nie wejdzie!
Od razu uderza nas przyjemny ch?odek - w poci?gu jest klimatyzacja! Od czasu do czasu pojawiaj? si? sprz?taczki, zmiataj? wyplute resztki, czasem przejedzie sprzedawca napojów i jedzenia; toaleta, cho? siedz?ca, jest naprawd? czysta i niczym w samolocie czy?ci si? po naci?ni?ciu guzika. Tylko siedzenia przyma?e, na chi?ski rozmiar pupy - dla naszych, wypasionych europejskich, s? troch? niewygodne.
Atmosfera jest weso?a - grupy Xingów graj? w karty, ?miej? si?, krzycz?c rozmawiaj?. A my, cho? nie rozumiemy ani s?owa, wymieniamy u?miechy i powitania. No i jemy chi?skie zupki, ale takie prawdziwe, a nie to ?wi?stwo, które mo?na kupi? w Polsce. Prawdziwe chi?skie zupki maj? 5, 6 dodatków - mo?na te? dokupi? warzywa; mog? by? z makaronem sojowym lub normalnym; mog? by? z jajkiem lub bez; no i s? co najmniej 3 razy wi?ksze ni? w Europie. Pychota.