Termin: 13-29 sierpnia 1999 roku
Uczestnicy: Ania Wi?niecka, Piotr Wi?niecki, Monika Gil, Roman Rutecki
13 sierpnia, pi?tek
Pierwszy dzie? podró?y na zachodnie wybrze?e Stanów Zjednoczonych. Dla mnie to dalsza cz??? zwiedzania tego ogromnego kraju, dla pozosta?ych wspó?towarzyszy to pocz?tek prawdziwych wakacji. Dzie? zaczyna si? bardzo wcze?nie, wstajemy po 4 a.m. i tata Piotrka odwozi nas swoj? terenow? toyot? na lotnisko w Hartford. Lotnisko nie jest tak du?e jak JFK w Nowym Jorku, ale znacznie wi?ksze ni? nasze Ok?cie w Warszawie. Tam spotykamy Monik? - czyli jeste?my w komplecie. O dziwo, Monika by?a przed nami, cho? byli?my pewni, ?e za?pi i przyjedzie w ostatniej chwili. Wylatujemy o 7.15 a.m. liniami American Airlines do Las Vegas, z przesiadk? w Dallas. Bilety zarezerwowali?my wcze?niej. Za przelot z jednego wybrze?a na drugie trzeba zap?aci? od 300 do 700 USD, zale?y oczywi?cie od pory roku i pewnie - jak to zwykle bywa z liniami lotniczymi - od ich humoru. Nasz bilet kosztowa? 315 USD. W samym Dallas (dok?adnie Dallas - Fort Worth) mamy niewiele ponad pó? godziny na przesiadk?. Wystarczy akurat na jakiego? McDonalda i lecimy dalej. Nale?y przy okazji pami?ta? o przestawieniu zegarków: pomi?dzy Connecticut i Nevad? s? 3 godziny ró?nicy.
Przedsmak tego, co nas czeka w kolejnych dniach, mamy ju? w trakcie lotu - w dole widzimy pustynie, góry i Wielki Kanion Kolorado. Gdy podchodzimy do l?dowania, ju? wida?, ?e co? nie tak z tym miastem: ?rodek pustyni, ?adnych zwyczajnych drzew (poza kilkoma palmami) i strasznie gor?co, o czym, niestety, przekonujemy si? tu? po wyj?ciu z lotniska. W tym momencie organizm zaczyna si? buntowa? - chyba to nie jest normalne, ?eby by?o prawie 106 stopni F! No w?a?nie, te ameryka?skie miary: faranhajty, mile, galony. Ca?e szcz??cie, ?e przynajmniej godzina to jest godzina! Nie wiesz, jak przeliczy? stopnie F na C? To proste: od stopni faranhajta odejmujesz 32 i mno?ysz przez 5/9...
Ca?y lot trwa 6 godzin. W sumie niewiele mniej ni? z Europy do Stanów. Z lotniska doje?d?amy do wypo?yczalni samochodów autobusem kursuj?cym co 5 minut. Ka?da wypo?yczalnia ma swoje autobusy. My jedziemy do Alamo. Pan kierowca po drodze dowcipkuje: "pi?kna pogoda, nieco powy?ej 100 stopni F". Aha, pi?kna to pewnie jest na Arktyce, a nie w tym piekle! Na widok naszych baga?y (a zw?aszcza niebieskiego coolera) pyta: "are you travelling or moving?". Bardzo ?mieszne. W wypo?yczalni okazuje si?, ?e trzeba troch? posta? w kolejce, ale ju? po pó? godzinie mamy kluczyki do naszego pi?knego autka: srebrny Chevrolet Astro. Samochód najlepiej zarezerwowa? z odpowiednim wyprzedzeniem, dzi?ki temu znacznie mniej zap?acimy. Cena zale?y od wielko?ci samochodu i oczywi?cie czasu, na jaki wypo?yczamy. My za 16 dni p?acimy 600 USD. Dodatkowo nale?y wykupi? ubezpieczenie (odpowiednik naszego AC - 10 USD/dzie?, ewentualnie AC i OC - 20 USD/dzie?).
Bierzemy naszego vana, szybko wrzucamy baga?e i jedziemy - ku przygodzie! Las Vegas w ci?gu dnia wygl?da strasznie kiczowato: wielkie hotele i znajduj?ce si? w nich kasyna wygl?daj? jak miniaturki znanych budowli na ?wiecie: mamy tu Nowy Jork, Pary?, Toronto, Egipt, Wenecj?. Budynki wygl?daj? jakby zbudowano je z kartonu, s? ró?owe, zielone, ?ó?te. Taki Disneyland dla doros?ych. Nie zwiedzamy Las Vegas, wrócimy tu na d?u?ej na koniec naszej wycieczki. Szukamy supermarketu, ?eby kupi? jedzenie. O supermarket tu znacznie trudniej ni? o kasyno, które mo?na znale?? dos?ownie wsz?dzie. W ko?cu udaje nam si? trafi? na odpowiedni sklep. Pakujemy do wózka pieczywo (fuj, czy Amerykanie nie mogliby nauczy? si? piec normalnego chleba?), w?dlin?, owoce, napoje i wod? w ilo?ciach hurtowych. Nast?pnie zaliczamy McDonalda (jak si? pó?niej okaza?o, karmi? nas i ?ywi? wielokrotnie) i jedziemy dalej - autostrad? nr 15 na pó?noc. Ju? po chwili wida?, ?e Las Vegas po?o?one jest rzeczywi?cie w ?rodku pustyni. Przez kolejne kilometry z przera?eniem patrzymy przez szyb? - za oknem nie ma nic. Nic - ?adnych domów, ?adnych drzew, wody itp. Tylko pagórkowata pustynia, pokryta ubog? sucholubn? traw?. Czy tam mo?na ?y?? Na pewno nie. Ca?e szcz??cie, mamy "air condition" (zreszt? trudno sobie wyobrazi?, ?eby samochód tu nie mia? klimatyzacji).
Po kilku godzinach jazdy przerywanej krótkimi postojami na robienie zdj?? doje?d?amy do naszego pierwszego parku - Zion National Park. To ju? Utah i na szcz??cie nieco ch?odniej ni? w piekielnej Nevadzie. Miejsce to nazwali tak mormo?scy osadnicy i oznacza ono Syjon. Wje?d?aj?c do parku tu? przed zachodem s?o?ca, kupujemy bilet ("eagle pass" za 50 USD, wa?ny we wszystkich parkach narodowych w USA przez rok), a przy okazji dowiadujemy si?, ?e wszystkie kempingi s? ju? zaj?te. Jedziemy wi?c do wschodniego wej?cia parku, gdzie w pobli?u znajduje si? ca?kiem sympatyczny kemping (25 USD za miejsce). Tu ciekawostka: zazwyczaj na kempingach p?aci si? za miejsce (specjalnie wydzielone i ponumerowane), bez wzgl?du na liczb? osób. W wyznaczonym miejscu mieszcz? si? swobodnie dwa namioty dwuosobowe, cho? jakby si? bardzo uprze?, to pewnie i wi?cej. Cz?sto regulamin kempingu okre?la, ?e jedno miejsce mog? zajmowa? tylko dwa samochody (jak znam Polaków, to pewnie "zmie?ci?yby" si? dwa autobusy z zawarto?ci?!). Na kempingu jest pawilon z prysznicami (gor?ca woda!), toaletami i "laundromatami". "Laundromat" to bardzo ciekawy wynalazek: wk?adasz rzeczy do prania, wrzucasz pi?? 25-centówek i za chwil? masz pranie gotowe. Za nast?pne pi?? ?wier?dolarówek masz wszystko suche! Ciekawe, kiedy laundromaty dotr? do nas?
Nasz pierwszy dzie? podró?y ko?czy si? ju? pó?nym wieczorem.