Afryka?skie lato
Luty to w Tanzanii pe?nia lata. W tym roku lato by?o wyj?tkowo suche i wszyscy rozmówcy wypatrywali deszczu. Zwykle na pocz?tku marca zaczyna si? pora deszczowa, ale jak dot?d tylko raz by?a nocna burza z piorunami.
Ziemia wsz?dzie spieczona i ubita jak klepisko, mosty przebiegaj? nad g??bokimi rowami po wyschni?tych rzekach.
W Europie przyzwyczajeni jeste?my, ?e nawet w "lato stulecia" wieczorem i rankiem jest troch? ch?odniej. W Tanzanii wprawdzie te?, ale to "ch?odniej" oznacza 29 stopni - o ósmej rano! W ci?gu dnia temperatura dochodzi?a do 35-40 stopni w cieniu, a pewnie i wi?cej, tyle ?e skala turystycznego termometru jednego z towarzyszy podró?y ko?czy?a si? na tej wysoko?ci. S?o?ce ?wieci niezwykle intensywnie jakby "ze wszystkich stron", ju? rano ma si? wra?enie, ?e jest po?udnie.
Nikogo nie trzeba zach?ca? do ukrywania si? w cieniu i picia du?ych ilo?ci wody. Robi si? to automatycznie. Tak?e automatycznie zaczyna si? porusza? "po afryka?sku", krok za krokiem.
Wyposa?enie campingów - pozna?am cztery - jest skromne. Toalety okropne, rozwalaj?ce si? prysznice, w jednym brakowa?o wody, w drugim woda by?a w zbiorniku, ale prysznice nie dzia?a?y (jest tam tak od lat). Ale tu przynajmniej mo?na sobie by?o nabra? wody do butelki i tak si? umy? pod namiotem. Na szcz??cie woda zwykle jest w centrum informacji turystycznej i w lodges (drogich hotelach), w których co par? godzin robili?my postój. Wtedy ludzie z grupy pili piwo "Safari" rozcie?czone fant?, a ja wsadza?am g?ow? do umywalki.
Na pierwszym campingu wysz?am noc? w krzaczki, wracam, a tu wyrasta obok mnie w ciemno?ci co? wielkiego - dwumetrowy Masaj. W r?ku mia? dzid?, ale zanim mia?am czas si? wystraszy?, zobaczy?am, ?e ma na g?owie latark? czo?ow?. Okaza?o si?, ?e by? stró?em nocnym i ?e wieczorem przedstawi? si? grupie w czasie kolacji, ale ja na kolacji nie by?am.
Ludzie
Tanzanijczycy s? atrakcj? dla turystów, a tury?ci dla Tanzanijczyków.
W zwi?zku z tym mo?na si? gapi? do woli.
Mieszka?cy wsi nie maj? telewizorów (i rzadko te? w ogóle elektyczno??). S? ciekawi przyjezdnych i ch?tnie nawi?zuj? kontakt. Pozdrawiaj?, pytaj? o zdrowie, niekiedy wo?aj? kogo?, kto mówi po angielsku, aby si? dowiedzie? czego? dok?adniej. Niewiele osób mówi jednak po angielsku, nawet oficjalni przewodnicy nie za bardzo.
Nad Oceanem Indyjskim jeden z rozmówców zapyta? grzecznie: "A do czego wy w?a?ciwie u?ywacie tych muszli?"
Dzieci machaj? do przeje?d?aj?cych samochodów, wo?aj? "jambo"(dzie? dobry), zagaduj? o co?. W niedziel? w Stonetown dziewczynki wracaj?ce ze szko?y koranicznej chwali?y mi si? na migi, ?e dosta?y s?odycze. Mo?e za dobr? nauk? - wcze?niej przys?uchiwa?am si?, jak wrzaskliwym chórem powtarza?y wersy za nauczycielem.
Na wschodzie wyspy Zanzibar odwiedzi?y?my z Madeleine wiejsk? szko??. By?y tam trzy klasy i w pierwszej poprawia? zeszyty mi?y pan, chyba kierownik szko?y. Powiedzia?y?my mu, ?e jeste?my nauczycielkami i ?e chcemy si? poprzypatrywa?. Nie mia? nic przeciwko temu, a nawet pokaza? nam zeszyty uczniów. W klasie by?o 80 dzieci, dziewczynki i ch?opcy razem, ale ch?opcy siedzieli po sze?ciu-siedmiu w ?awkach ch?opi?cych, a dziewczynki z dziewczynkami. Dziewczynki mia?y na g?owach chusty. Uczy?y si? akurat dodawania, g?o?no skanduj?c liczby, pokazywane kijkiem na tablicy przez nauczycielk?. Po klasie przechadza?a si? jeszcze inna pani, chyba pilnuj?ca dyscypliny.
Dzieci grzecznie kontynuowa?y nauk?, dopiero po pewnym czasie pojedynczo zacz??y szeptanki: "Jak si? nazywasz?" - "Madeleine"- szuru-buru do kole?anki: "Ona si? nazywa Madeleine"... i chichoty nast?pnych dziewczynek.
W drugiej klasie by?o podobnie, a w trzeciej nauczycielka nie by?a zachwycona nasz? obecno?ci?. Nie zna?a angielskiego i mia?a wrog? min?. Starsze dzieci nie by?y te? ju? tak grzeczne, w klasie zacz?? robi? si? harmider, tak wi?c szybko si? ulotni?y?my.