Wody Jeziora Turkana wci?? si? zmieniaj?: raz jaspisowe, raz b??kitne, to znowu czerwone lub szare, g?adkie jak tafla lustra albo wzburzone niczym lawa. Zrobi?o si? bardzo gor?co - by?o chyba ze 40 stopni w cieniu!!! Wystarczy powiedzie?, ?e kiedy próbowali?my si? sch?odzi? zimnym prysznicem, przez pierwsz? minut? czy pó? woda (zalegaj?ca w biegn?cych po ziemi rurach i podgrzana przez s?o?ce) niemal wrza?a. Krajobraz sk?ada? si? g?ównie z bomb wulkanicznych i twardych bazaltowych ska?, wia? te? spory wiatr.
W drodze do naszego obozu (gdzie mieli?my sp?dzi? dwie noce) podwie?li?my m?od? Turkank? w tradycyjnym stroju, przystrojon? w koraliki i kolczyki, z wygolonymi skro?mi, nios?c? naczynie z tykwy, zawieraj?ce wod? lub mleko. Sz?a odwiedzi? swego brata. Powiedzia?a, ?e gdyby?my jej nie podwie?li, sz?aby pieszo po tym pustkowiu przez kilka godzin po zapadni?ciu zmroku. Kazali?my jej zap?aci? za przewiezienie lub wysi???, albo te? musia?a si? zgodzi? na to, by?my zrobili jej troch? zdj??. Oczywi?cie, ?artowali?my (no có?, przynajmniej cz??ciowo), ale biedna ma?a naprawd? si? przerazi?a (nic dziwnego, sze?cioro wazungu wlepia?o w ni? ga?y i mówi?o w nieznanym j?zyku - ona sama nie zna?a nawet swahili - ??daj?c od niej ró?nych rzeczy; ponadto Turkana nie ?ycz? sobie, by ktokolwiek robi? im zdj?cia - chyba ?e za op?at? i za ich zgod?. Podobnie do Samburów i Masajów, wierz?, i? mo?e to skra?? ich dusze). W ko?cu si? podda?a (niew?tpliwie pewien wp?yw na jej decyzj? mia? szklany naszyjnik, podarowany jej przez Teres?).
Loyangalani samo w sobie nie jest zbyt interesuj?cym miejscem (poza tymi barwnymi, ciekawymi lud?mi i "urz?dem pocztowym" z przedpotopow? centralk? telefoniczn?), ale znajduje si? bardzo blisko jeziora. Mia?em wraz z innymi przeprawi? si? ?odzi? na Wysp? Po?udniow? (South Island), ale w nocy dopad?a mnie biegunka i wymioty, poczu?em si? bardzo ?le, wi?c postanowi?em sp?dzi? reszt? dnia na odpoczynku. Nie odwiedzi?em przez to wioski El-Molo i nie widzia?em krokodyli, ale stwierdzi?em, ?e zdrowie wa?niejsze.
Po dwóch dniach sp?dzonych w Loyangalnai znów udali?my si? w dalsz? podró?. Dotarli?my do North Horr, gdzie postanowili?my w warsztacie samochodowym nale??cym do niemieckiej misji naprawi? p?kni?t? opon?. Twarze miejscowych tak ró?ne od tych, które widzieli?my poprzednio: bardziej semickie, podobne do etiopskich czy somalijskich. Znajdowali?my si? w ojczy?nie plemion Gabbra i Oromo, z których wi?kszo?? to muzu?manie. Spojrzenia bardziej wrogie, dzieci l?kliwe, nieufne, rozbiegaj?ce si? przy ka?dej naszej próbie zbli?enia si?. Obawia?y si? szczególnie Rafa?a, maj?cego na sobie zawsze i w ka?dej sytuacji swój wojskowy, zielony ubiór. Zap?aci?em za pozowanie dwóm ?licznym ma?ym dziewczynkom i zrobi?em ich zdj?cie. My?l?, ?e potem zosta?y rozszarpane na kawa?ki przez inne dzieci, dzier??c w ma?ych garstkach po 25 szylingów (1/3 dolara).
D?tka zosta?a naprawiona, lecz kiedy wpychali j? do opony, znów zosta?a przedziurawiona tu? obok wentyla - uszkodzenie nie do naprawienia. W ten sposób zostali?my tylko z jednym dobrym ko?em. Pech, nast?pny warsztat b?dzie za setki mil.
Tym razem podró?owali?my ca?y dzie? przez pustyni? Chalbi. To naprawd? pustynia - nic, tylko gor?ce, pal?ce s?o?ce, mnóstwo py?u, kompletnie p?aski krajobraz, urozmaicony tu i ówdzie jedynie drzewkami akacjowymi czy te? z?udzeniem odleg?ej stoj?cej wody (naturalnie do?wiadczyli?my fatamorgany, jako ?e najbli?sza woda oddalona by?a o setki mil). Przejazd przez pustyni? we w?a?ciwym kierunku wymaga nie lada do?wiadczenia i wiedzy: grunt jest p?aski i suchy, mo?na po nim p?dzi? z pr?dko?ci? 100 km/h lub wi?ksz?, ale brak tu drogi w prawdziwym tego s?owa znaczeniu, s? tylko ?lady opon. Podziwiali?my zr?czno?? i orientacj? w terenie naszego kierowcy, Petera, który ju? dawno przej?? te? na siebie obowi?zki przewodnika. Tito, przydzielony nam jako przewodnik, zupe?nie nie wywi?za? si? ze swego zadania, tote? podró?owa? na tylnym siedzeniu, a nie - jak przysta?o na przewodnika - z przodu, obok kierowcy.
Có? za niespodzianka, gdy nawet na tym niego?cinnym i ja?owym pustkowiu spotkali?my ludzi! W pewnym momencie, jeszcze przed wjazdem na sam? pustyni?, zostali?my zatrzymani przez pi?ciu m??czyzn, z których dwóch nios?o du?e karabiny maszynowe. Przysz?a mi do g?owy my?l: bandyci somalijscy? bandyci kenijscy? miejscowi? Chcieli wody. Pozostali?my spokojni i niewzruszeni, jednak naszemu kierowcy wyra?nie dr?a? g?os. Rozmawia? z nimi przez dobrych pi?? czy dziesi?? minut, zanim pozwolili nam odjecha?. Powiedzia? im, ?e nie mamy wody. Mieli?my co najmniej 25 litrów.
I znów pech: "kape?" w jednej z opon. Wymienili?my j? na jedyne dobre ko?o zapasowe, które nam zosta?o. Gdyby teraz co? si? nam przydarzy?o, tkwiliby?my na pustyni Bóg jeden wie, jak d?ugo. Na razie jedziemy dalej.