Na granicy wszyscy s?, oczywi?cie, traktowani jak zwierz?ta (po stronie ira?skiej), co nie odstrasza nas jednak od wjazdu. Po drugiej stronie kierowca terenowej toyoty zgadza si? zawie?? nas na lotnisko. Po drodze ostrzega nas, ?e bilety kupuje si? tylko w biurach turystycznych. Pyta te?, czy ma nas zawie?? do jednego z nich. My jeste?my ju? przyzwyczajeni do naci?gaczy, dostaj?cych swój procent za przywiezienie klientów, wi?c grzecznie odmawiamy. Jedziemy prosto na lotnisko. I to jest b??d. Zapomnieli?my, ?e Iran to nie Indie. Tu ludzie pomagaj? innym. Na lotnisku biletów faktycznie si? nie kupuje. Istnieje jednak pewna szansa na dostanie miejsca tu? przed odlotem. Postanawiamy zaczeka?. Co prawda coraz bardziej niepokoi nas stale rosn?cy t?um ludzi, ale na zmian? decyzji jest ju? za pó?no. Mimo wszystko mamy sporo szcz??cia, bo wolne miejsca si? znajduj? i startujemy o 13.00 (planowo o 12.00). W Teheranie jeste?my pó?torej godziny pó?niej, mocno zdziwieni, ?e w 20 USD ceny biletu wliczony by? nawet posi?ek (niesamowite wra?enie zrobi?a te? na nas stewardesa ubrana w tradycyjny ira?ski cha?at).
Wszystkie autobusy do Stambu?u odje?d?aj? z West Terminal o 13.00, wi?c nie pozostaje nam nic innego, jak znów zawita? do domu Alego. Wcze?niej kupujemy tylko bilety na dzie? nast?pny (oczywi?cie zgodnie z tradycj? zostajemy zapewnieni, i? podró?owa? b?dziemy nowym, klimatyzowanym modelem volvo).
Wieczór u Alego mija szalenie przyjemnie. Tu najlepiej wida?, ?e Ira?czycy prowadz? podwójne ?ycie - jedno w domu, drugie na ulicy. U siebie ka?dy chodzi ubrany, jak chce, pije alkohol, krytykuje rz?d i w ogóle jest ca?kiem innym cz?owiekiem - po wyj?ciu na dwór ka?dy przechodzi metamorfoz?. Szkoda tylko, ?e jeste?my zm?czeni, bo party trwa jeszcze d?ugo po naszym pój?ciu do ?ó?ka (wpad?o kilku znajomych Alego)...
24.09.1997
Z trudem docieramy na terminal na czas - nie chcia?o nam si? wychodzi?, a na dodatek taksówkarz wysadzi? nas z ca?kiem innej strony. Niepotrzebnie si? jednak spieszyli?my, bo autobusu jak zwykle nie ma. Po trzech godzinach zaczyna nas to niepokoi?, ale ?adne interwencje nie maj? sensu, bo oczywi?cie nikt nie potrafi po angielsku powiedzie? ani s?owa (dowiaduj? si? tylko, ?e "autobus jest chory"). Po pi?ciu godzinach oczekiwania w ko?cu przyje?d?a. Odbiera mi mow?, gdy si? okazuje, ?e faktycznie jest to nowe (jak na warunki ira?skie) volvo.
Podró? jest potwornie monotonna. Na dodatek kierowca z niewiadomych przyczyn nie chce w??czy? klimatyzacji. Rekompensat? ma by? dzia?aj?ce ogrzewanie... Jedynym urozmaiceniem s? cztery i pó? godziny sp?dzone na granicy i nieustanne kontrole po tureckiej stronie. Oczywi?cie, widoki s? bardzo ?adne, ale wszystko to widzieli?my ju? poprzednim razem. Na szcz??cie nie ma zbyt wielu pasa?erów, wi?c nie mamy zbyt wielkich problemów z w miar? wygodnym u?o?eniem si? do snu.
26.09.1997
W po?udnie jeste?my w Stambule. Po drodze widzimy przez okno biuro podró?y, z którym mamy jecha? dalej i stoj?cy przed nim autobus. Najszybciej, jak mo?emy, idziemy do tego biura. Okazuje si?, ?e odjazd jest przewidziany dopiero na godzin? 16.00, wi?c mamy sporo czasu, by co? zje??.
Dzielnica Stambu?u, w której jeste?my, jest pe?na napisów w j?zyku rosyjskim. Rosjan na ulicach jest wi?cej ni? Turków. W oczy rzucaj? si? jednak przede wszystkim t?umy Rumunów zgromadzone przed autobusami do Bukaresztu. Góry toreb i tobo?ów zalegaj? wolne miejsca na parkingach. Nasz autobus ma specjaln? przyczep?, ?eby móc pomie?ci? wszystkie baga?e handlarzy wracaj?cych do kraju. My jeste?my jedynymi turystami w?ród pasa?erów.
W Bukareszcie znale?liby?my si? ca?kiem szybko, gdyby nie fakt, ?e zamiast przejecha? przez rzek? graniczn? mostem, t?ukli?my si? przez godzin? jakim? promem, a pó?niej obserwowali?my ?a?osny spektakl w wykonaniu rumu?skich celników. Przeszli oni wszystkich innych i trzymali nas na granicy ponad 6 godzin.
Pomimo przeciwno?ci losu 27 wrze?nia udaje nam si? w ko?cu wysi??? w Bukareszcie. Troch? czasu zajmuje nam zorganizowanie pieni?dzy, a potem znów tracimy czas na kupno biletów i dok?adne ustalenie w informacji kolejnego po??czenia. Jemy pizz?, a potem bezskutecznie usi?ujemy kupi? kaw? w kafeterii. Wychodz?c zauwa?y?em, jak jedna z pa? mówi z niedowierzaniem do drugiej: "kawa w kafeterii?!". Rumunia nie jest krajem normalnym.
Wieczorem opuszczamy Bukareszt, by nad ranem znale?? si? w Satu Mare. Po drodze znów rozmy?lamy nad tym, co ka?dy z nas zrobi po powrocie do kraju. Los trzyma jednak dla nas (tradycyjnie) co? w zanadrzu. Okazuje si?, ?e ostatni poci?g do Krakowa odjecha? wczoraj. Nast?pny b?dzie za ponad pó? roku. Nie ma te? jak dojecha? na Ukrain? ani na S?owacj?. To nam lekko krzy?uje szyki. Musimy szybko wymy?li? plan awaryjny - zak?ada on dotarcie do Budapesztu. Za 10 USD znajdujemy "taksówk?" do Calei (czy jako? tak), sk?d podobno mo?na z?apa? potrzebny nam poci?g. Na miejscu dowiadujemy si?, ?e poci?g jest (o 13.05), ale cena biletu wynosi 25 USD od osoby. Kasjerka rzuca nam jednak dwie propozycje: mo?emy kupi? jeden bilet i próbowa? wyt?umaczy? nasz? sytuacj? albo mo?emy biletów nie kupowa? w ogóle i po prostu da? konduktorowi ?apówk?. My postanawiamy kupi? bilet tylko do granicy. Kosztuje on grosze. Spokojni idziemy do restauracji. Do jedzenia s? tu tylko chipsy, ale przynajmniej nikt si? nie dziwi : "jedzenie? w restauracji?!".