Pod wieczór docieramy do Zahedanu. Oblega nas t?um Ira?czyków - ka?dy chce nas zawie?? do granicy. Po d?u?szym targowaniu wybieramy sobie "taksówk?". Zawozi nas ona do przygranicznej wioski. Tu okazuje si?, ?e granica jest w nocy zamkni?ta. Jedyny hotel ma kosmiczne ceny, wi?c decydujemy si? przespa? za wiosk?, na pustyni. Po drodze zaczepia nas jednak jaki? mi?y ch?opak i pyta, sk?d jeste?my. Bartek wdaje si? z nim w krótk? pogaw?dk?, której efektem jest zaproszenie do mieszkania nieznajomego. Znów dostajemy kolacj?. Jego angielski jest szcz?tkowy, ale udaje si? nam jako? dogada?. Prosimy, by pozwoli? nam przespa? t? noc na podwórzu. Nie ma problemu. Dom wygl?da raczej biednie, ale ludzie s? bardzo mili. Powiedzenie "czym chata bogata" pasuje tu idealnie - dostajemy wszystko, co tylko gospodarz mo?e nam zaoferowa?. Jest to dla nas naturalnie kr?puj?ce, ale odmawiaj?c na pewno mocno by?my go urazili. Jedyne wyposa?enie skromnego mieszkania stanowi? dywany i spora kolekcja zdj?? Chomeiniego, któr? Bartek studiuje z uwag?.
Noc jest bardzo przyjemna. Wieje lekki wiaterek, temperatura jest w sam raz. Pod gwiazdami ?pi si? doskonale.
28.08.1997
Rano ?niadanie. Skromne, ale zawsze. Wymieniamy z Saidem adresy i ?apiemy "taxi" do granicy. Ira?ska kontrola jest b?yskawiczna. W Pakistanie poznajemy w kolejce Andrew z RPA. Jest od dwóch lat w drodze (by? nawet w Polsce). Urz?dnik pakista?ski jest bardzo mi?y. Dostajemy ciastka i herbat? z mlekiem. Studiowa? w USA, wi?c rozmowa idzie bardzo sk?adnie. Szybko znajduj? z Andrew wspólny temat - krykiet.
Za granic? oblega nas chmara "cinkciarzy" i kierowców oferuj?cych transport do Quetty. Wybieramy sobie minibus i czekamy, by zebra? si? komplet pasa?erów. W tym czasie zwiedzamy wiosk?. Wszystko wygl?da jak jeden wielki slums. Bartek domaga si?, bym wspomnia? o wiejskim tragarzu. Jest ich tu pe?no. Ka?dy ci?gnie wózek z jakim? towarem. Bartek mówi, ?e nasze ?ycie musi by? dla niego rajem. Nie wiem, czy tak jest naprawd?, ale po obejrzeniu Taftanu mam ju? pewne wyobra?enie o piekle. Kanalizacja tutaj sprowadza si? do prostego systemu odkrytych rowków biegn?cych wzd?u? "ulic". Sporo ludzi urozmaica sobie czas wyci?ganiem z nich co wi?kszych ?mieci.
Tu? przed odjazdem spotykamy jeszcze dwóch bia?ych, oczywi?cie z Polski. Jad? do Nepalu. Umawiamy si? na dworcu w Quetcie. Pojawia si? te? Kanadyjczyk urodzony w Afganistanie, który zna tutejszy j?zyk i zwyczaje. Kr?cimy si? jeszcze troch? po tej biednej wiosce i w ko?cu ruszamy. Kierowc? jest dziadek z zezem tak potwornym, ?e ledwie wida? t?czówki jego oczu. Przez ca?? drog? oddaje si? ulubionemu zaj?ciu Pakista?czyków, tzn. najpierw przez chwil? ha?a?liwie zbiera ?lin?, by wyplu? j? w ko?cu przez okno. Jedziemy minivanem, którym w Europie mog?oby jecha? 8 osób. Tu jedzie 15. Baga?e tworz? na dachu stos wysoki na 1,5 metra. Po 30 minutach jazdy zatrzymuje nas policja. Nasz kierowca nie chce da? ?apówki, wi?c dowódca w ramach rewan?u zarz?dza drobiazgow? kontrol?. Ca?a misternie u?o?ona na dachu konstrukcja zostaje zrzucona na ziemi? i dok?adnie przeszukana (jedynie nasze plecaki nie wzbudzaj? niczyich podejrze?). W ten sposób tracimy ponad pó?torej godziny. Ludzie pokornie znosz? to, ?e traktuje si? ich jak popychad?a. Kierowca obrywa nawet po g?owie.
Nasz kierowca dla dodania sobie animuszu ca?y czas ?uje haszysz - i to w takich ilo?ciach, ?e prawdopodobnie widzi cztery zamiast dwóch (pami?tajmy o zezie...) dróg przed sob?. Mimo wszystko trzyma si? jednak nadzwyczaj sprawnie prawej strony. By?oby to godne pochwa?y, gdyby nie fakt, i? w Pakistanie ruch jest lewostronny.
Co jaki? czas z przeciwka nadje?d?aj? ci??arówki (wszystkie wygl?daj? jak choinki). Niestety, droga nie jest na tyle szeroka, by dwa samochody mog?y si? min??. Cz?sto wi?c l?dujemy na poboczu, poniewa? ci??arówki nie przejmuj? si? nikim i niczym. I tak przez 16 zamiast obiecanych 12 godzin. Przez pó? drogi siedz? na silniku. No i ta pakista?ska muzyka!
29.08.1997
O szóstej docieramy do Quetty. Miasto wygl?da jeszcze gorzej ni? tamta wioska, cho? wydawa? by si? mog?o, ?e to niemo?liwe. Bli?ej centrum lepianki i namioty zast?pione zostaj? stoj?cymi po obu stronach ulicy rz?dami gara?y. W tym kraju mieszkaj? w nich jednak ludzie. Miasto nie ma kanalizacji. S? za to rynsztoki. W tej metropolii s? one ju? wybetonowane i cz??ciowo przykryte.
Kanadyjczyk prowadzi nas do przyzwoitego hotelu, gdzie po prysznicu padamy na ?ó?ka. Po po?udniu idziemy na dworzec szuka? poci?gu do Lahore. Zni?ki oczywi?cie nie mamy, ale tracimy godzin?, by si? tego dowiedzie?. Musz? po kolei odwiedzi? trzy okienka, by kupi? bilety. Potem jeszcze krótka wycieczka do cz?owieka, który zajmuje si? rezerwacj? i mo?emy jecha?! Zmieniamy jednak plany. Przebukowanie biletów wymaga znowu bieganiny mi?dzy okienkami, ale ostatecznie wszystko udaje mi si? za?atwi?. Mamy przed sob? dzie? w Quetcie. Po bli?szym poznaniu miasto sprawia mi?e wra?enie (przynajmniej je?li chodzi o ?cis?e centrum). ?ycie zaczyna si? dopiero wieczorem. Ludzie wylegaj? wtedy na ulice - dos?ownie! Wszystko t?tni ?yciem. Wszyscy nas pozdrawiaj?, chc? by?my co? od nich kupili itp.