Podró? indyjskim poci?giem najlepiej prze?y? samemu. Tego, co dzieje si? wewn?trz, nie potrafi?by wyobrazi? sobie nawet Dante. Niby wszyscy wiedz?, ?e najpierw trzeba da? szans? wysiadaj?cym, by pó?niej wsi???, ale nie tu. Co to, to nie. Tu obie te czynno?ci odbywaj? si? jednocze?nie. Przy akompaniamencie krzyku, p?aczu i wszelkich form agresji. Nikt nie jest ?wi?to?ci?, ani kobiety, ani dzieci. Wszyscy depcz? po wszystkich, drugi cz?owiek jest mniej wa?ny ni? w?asny baga?. ?yj? w takim ?wiecie ju? tyle lat, ?e nie s?ycha? s?ów skargi, nie s?ycha? s?ów przeprosin. Teraz dopiero zrozumia?em, po co w oknach s? kraty. No i toalety - kolejki do nich ustawiaj? si?, gdy poci?g stoi na stacji, nigdy poza ni?. Obraz peronów jest przera?aj?cy. Ogólnie moje pierwsze doznania indyjskie s? "syfiaste". S?owo "czysto??" jest tu tak popularne, jak u nas lasy bananowe.
A zatem jestem w New Delhi. Jest bardzo wcze?nie rano, ale dworzec jest pe?en ludzi. Przed wyj?ciem rzuca si? na mnie horda taksówkarzy, którym musz? powiedzie? po kolei, ?e nie potrzebuj? taksówki. NIE WYSTARCZY POWIEDZIE? RAZ DO WSZYSTKICH! Spotykam par? Japo?czyków, którzy osaczeni t? sam? hord? pytaj? mnie o kasy biletowe. Przera?enie w oczach tej dziewczyny! Bo?e, co tu takiego si? dzieje?!
Wymy?li?em sobie, ?e mo?e wy?l? z naszej ambasady e-mail do przyjació?. Dra?uj? dwie godziny piechotk? z dworca. Po drodze mijam sterty ?mieci, ?ebraków ?pi?cych gdzie popadnie i szalej?ce w tym wszystkim ma?py. Niestety, pan konsul nie mia? dla mnie czasu i po krótkiej, konkretnej rozmowie mnie sp?awi?. Zawsze my?la?em, ?e ambasada jest, by "pomaga? rodakom w dalekich krajach", ale widocznie trzeba by?o tak nie my?le?. Kupuj? bilet na autobus do Kathmandu i mam ca?e New Delhi w nosie.
Jest 17.00, a autobus mia? by? o 14.00. Przy okazji spó?nienia poznaj? kilku moich wspó?podró?nych: ma??e?stwo z Holandii, Martina z Danii i Mariam ze Szwajcarii. S? ?wietni. Oczywi?cie wszyscy do Delhi przylecieli samolotem, ale nasze zdania co do Delhi s? takie same - jak najszybciej st?d wyjecha?. Tak wielu pazernych ludzi nigdy nie widzia?em. Ka?dy chce ci pomóc, ale pó?niej... bakszysz. Has?o "20 rupii" nabiera cech anegdoty. Jest 17.30, przyje?d?a "BOSS" i oznajmia, ?e autobus b?dzie... jutro. Oczywi?cie, przeprasza itd. Wszyscy s? w?ciekli. W zamian za to sp?dzamy wspania?y wieczór.
Ciekawe, ?e im bli?ej do Kathmandu, tym trudniej mi tam dojecha?. Od dwóch godzin stoimy w korku, wcze?niej popsu? si? autobus. Koszmar. Wszyscy maj? czas, tylko nam, bia?asom, gdzie? si? spieszy. Oczywi?cie jeste?my na granicy za pó?no i musimy tu sp?dzi? noc. Rano, jeszcze w Delhi, do??czy?a do nas Heike z Niemiec i hiszpa?ska parka. Teraz stanowimy komplet.
Po kilku przebojach docieramy wreszcie do Kathmandu. Jest pó?ny wieczór. Znajdujemy hotel i wszyscy mieszkamy niedaleko siebie. Umawiamy si? na drugi dzie? na obiad. Tak sp?dzamy trzy dni. Jest cudownie.
Kathmandu jest jak dziwka, b?dzie takie, jakie chcesz - wystarczy zap?aci?. Daj? si? oszuka? i naprawd? wci?gam si? w klimat Durbar Square i Pashupatinath. Gdy wracam do hotelu, z okien jednej z restauracji dobiega mnie "Light my fire" grane przez cover band. W ?adnej restauracji nie mog? kupi? dal bath'u, ale za to... spaghetti, pizza - do wyboru. Czy po to jecha?em w takim trudzie na drugi koniec ?wiata? Honor ratuj? uliczne "bary". Na ulicy mo?esz kupi? "zabytki", haszysz, wymieni? pieni?dze. Musz? jak najszybciej za?atwi? permit w góry i uciec tam.
Z powodu ?wi?ta Departament of Emigration jest zamkni?ty przez dwa dni. Gdy w niedziel? pojawiam si? na dwie godziny przed otwarciem jestem... 68. Po czterech godzinach mam wreszcie ten upragniony ró?owy kartonik!
Autobus do Jiri wyjecha? o 5 rano. Jest zimno i ciemno. Czekam na pierwsz? panoram?. Po pierwszym postoju usadawiam si? na dachu. Jest bosko, widz? góry (nareszcie) i mam ten wiatr we w?osach. Dach. Dla mnie odkrycie, dla Nepalczyków przymus. Dwa ró?ne ?wiaty. Z moimi groszami w kieszeniach jestem dla nich bogaczem. To tak bardzo nie w porz?dku. Tragarz nios?cy 80-kilogramowy "fracht" z Jiri do Namche Bazaar otrzymuje 50 USD. Idzie w klapkach (tzw. hawajkach), ma krzywe nogi i zniszczony kr?gos?up. Za 100 USD miesi?cznie. To fakt, ?e gdyby nie ja i mi podobni nie musia?by nie?? jedzenia do schroniska i nie zarobi?by nic, ale mimo to czuj? si?, jakby to mnie tam wnosi?.
Razem ze mn? na dachu jedzie Michael z Australii. 7 lat w podró?y, d?ugie dredy i ekwipunek, przy którym mój poczciwy Natalex nale?y do ?wiatowej ligi. Wspania?y, prosty cz?owiek.