
To był pierwszy dzień w Pakistanie po opuszczeniu Indii. Na barkach dźwigaliśmy z Danką trud dwumiesięcznej wyprawy - przed nami pozostawała niemalże dwutygodniowa droga do domu. Po kolacji, którą zjedliśmy w jednej z licznych tutaj restauracji, poszedłem pokręcić się jeszcze trochę po centrum Lahore, jednego z największych i najokazalszych miast Pakistanu. Zawsze lubiłem wieczorne spacery. Słońce nie daje się wówczas we znaki tak jak w ciągu dnia. Świat nabiera zupełnie nowego, tajemniczego i nierealnego wymiaru. Swoim mrocznym płaszczem noc przykrywa jedne rzeczy tylko po to, by wyeksponować inne, nadać im nowy kształt, nową treść i formę.

Późnym wieczorem wróciłem do schroniska. Żółtawe światło lampy ulicznej łagodnie rozrzedzało panujący półmrok. Ściany tej dużej kwadratowej sali pokryte były licznymi strupami odstającej farby. Na podłodze obok kilku ciężkich, pordzewiałych łóżek leżało kilkanaście zapleśniałych i śmierdzących materaców, prawie wszystkie zajęte. Nie myłem się - nie było wody. Z niewypowiedzianą ulgą ściągnąłem z pleców ciężar całodniowego zmęczenia, kładąc się na uszytym z prześcieradeł worku, którym przykryłem materac. Pod sufitem wiatrak leniwie mieszał wilgotne, gorące i lepkie powietrze. Nie mogąc zasnąć, długo wsłuchiwałem się w jego szum - monotonny i ogłupiający. Przed moimi oczami ponownie rozgrywały się wszystkie ważniejsze wydarzenia minionego dnia. Znowu jechałem na dachu autobusu z Amritsaru do Attari. Kolejny raz przekraczałem granicę indyjsko-pakistańską (tym razem nawet bez łapówki) i przez blisko godzinę wymieniałem pieniądze u lokalnych koników. Ponownie byłem w jednym z głównych urzędów Pakistańskich Kolei Państwowych, gdzie po prawie trzech godzinach walki z tamtejszą biurokracją udało się nam kupić dwa bilety z miejscówkami na pociąg do Quetty. Wszystkie te obrazy przeplatały się wzajemnie i nakładały na siebie, tworząc bezkształtny strumień bezsennej świadomości.

W pewnym momencie zacząłem sobie uświadamiać, że coś jest nie tak. Początkowo nie bardzo wiedziałem co, ale czułem to całym sobą. Osobliwe i nieokreślone uczucie podenerwowania powoli wypełniało każde naczynie mojego zmęczonego organizmu. Oddychałem z trudem, byłem mokry, ale w tym klimacie przecież to normalne. Chwilę później poczułem ból. Jakbym przyjął potężnego kopniaka wymierzonego w sam środek brzucha. Cicho jęknąłem i zgiąłem się w pół. Ból narastał. Szarpał i rwał moje wnętrzności. Jakieś dzikie zwierzę z siłą kafaru próbowało się z nich wydostać. Sięgnąłem do plecaka po latarkę. Nie mogąc jej znaleźć, wziąłem tylko resztki, przezornie zabranego jeszcze z Polski papieru toaletowego i ruszyłem w poszukiwaniu ubikacji. Przez salę przeszedłem bez większych trudności - moje oczy przyzwyczaiły się już do panującej ciemności. Problemy zaczęły się w przyległym, długim korytarzu. Panował tu mrok gęsty jak smoła. Oblepiał mnie z wszystkich stron, zakładał ciężkie kajdany na ręce i nogi, krępował ruchy. Przygięty do ziemi, nerwowo dotykając ścian, błądząc po omacku powoli posuwałem się do przodu. Ciągle nie mogłem trafić na włącznik światła.