Kilimand?aro od dzieci?cych lat kojarzy?o mi si? z o?nie?on? gór?, u podnó?a której filmowano stada zebr i s?oni. By? to dla mnie zawsze nierealny obraz - ?nieg i afryka?skie zwierz?ta na sawannie... Ale obraz tej góry zawsze wywo?ywa? jednoznaczne skojarzenie: O! Afryka!
Potem wszelkie opowiadania i legendy na ten temat budzi?y emocje, strach i respekt.
Kiedy kolejny raz by?am w Nairobi, pomy?la?am, ?e musz? wej?? na Kilimand?aro. W marcowe przedpo?udnie uda?o mi si? za?atwi? wszelkie formalno?ci zwi?zane z wyjazdem do Tanzanii i z samym wej?ciem na Kilimand?aro. Z nieba la? równikowy deszcz, ulice zamienia?y si? w rzeki. Przemoczona do suchej nitki, ale szcz??liwa jak dziecko, wraca?am boso do hotelu. Przeskakiwa?am przez ka?u?e, buty trzymaj?c w r?ku. Za?atwienie wspinaczki w tak krótkim czasie wymaga?o ode mnie nie lada determinacji, mia?am tylko 7 dni do powrotu do Polski, a wszystkie sprawy za?atwiane w Kenii wymagaj? czasu, aby nabra? powagi. Wyje?d?aj?c z Polski, bra?am pod uwag? zdobycie Kilimand?aro, ale to by?a tylko mrzonka.. Jednak?e rzucone przez przyjació? przy po?egnaniu: "Powodzenia na Kilimand?aro", brzmia?o mi w uszach przez ca?y pobyt, nie daj?c o sobie zapomnie?. Ale oni znali moje t?sknoty.
Jak si? potem okaza?o, moje wyobra?enie o ?niegu i mrozie w Afryce na równiku, mija?o si? z rzeczywisto?ci?. Wzi??am ze sob? polar, kurtk? z goretexu, we?niane r?kawiczki, czapk?, skarpety i trapery. ?piwór po?yczy?am w biurze w Nairobi. Po przyje?dzie z Nairobi do Tanzanii noc poprzedzaj?c? wypraw? sp?dzi?am w ma?ym hoteliku w Moshi. Do zmroku siedzia?am na tarasie, patrz?c na Kilimand?aro i wci?? nie dowierzaj?c, ?e to mo?e si? uda?. Popo?udnie by?o s?oneczne, widoczno?? bardzo dobra - podobno jest niewiele dni w roku, kiedy po po?udniu wida? szczyt. Wpad?am w g??bok? zadum?, wyobra?aj?c sobie bohatera Hemingwaya umieraj?cego na zboczu Kilimand?aro...
Nagle kto? przerwa? mi samotno??: "Cze??, podobno jutro idziemy razem?". Pat i Jerry. Obaj Amerykanie. Jeden mieszka w Szwajcarii, drugi w Japonii. Przyjaciele ze szkolnej ?awki, wpadli na tydzie? do Afryki, aby spotka? si? i zdoby? Kilimand?aro. Z naszej krótkiej rozmowy nie trudno by?o wywnioskowa?, ?e zdobywali nie jeden szczyt na ?wiecie. Troch? zw?tpi?am: co ja tu w?a?ciwie robi?? Oko?o dwudziestej przyszed? przewodnik wyprawy na Kilimand?aro, Bongo. Powita? nas serdecznie i weso?o, po czym poda? godzin? naszego spotkania: "Siódma rano! Hakuna matata!" - rzuci? na koniec.
Rano szybki prysznic, gor?ca kawa, na któr? akurat zjawi? si? Bongo. "Czy chcesz zje?? z nami jajecznic??" - zapyta? Pat. "Nie, dzi?ki. Nigdy nie jem du?o przed wej?ciem. Potem tak, to zrozumia?e. Gdy wracam do domu z Kilimand?aro, trac? 7 kilo."
Za chwil? podjecha? stary landrover. Do punktu rozpocz?cia wej?cia jechali?my wci?? pod gór? oko?o pó?torej godziny, obserwuj?c zbli?aj?cy si? szczyt Kilimand?aro. Mijali?my afryka?skie wioski ton?ce w bananowych gajach i ludzi id?cych do ko?cio?a. By?a niedziela. Dzieci cudownie wystrojone: ch?opcy w zielonych sweterkach z wy?o?onymi bia?ymi ko?nierzykami i krótkich spodenkach, dziewczynki w koronkowych sukieneczkach o cukierkowych kolorach, w?osy misternie pozaplatane i upi?te. Buduj?cy widok, gdy ca?a afryka?ska rodzina idzie do ko?cio?a: rodzice i gromadka u?miechni?tych dzieci! Nie by?o osoby, która nie pozdrowi?aby nas machaj?c r?k?.
Gdy dojechali?my do bramy Parku Kilimand?aro, Bongo wyskoczy? pierwszy, pokaza? nam miejsce zbiórki i poszed? za?atwi? formalno?ci. Woko?o by? t?um Afryka?czyków, z trudem uda?o mi si? wy?owi? kilka bia?ych twarzy. S?dzi?am, ?e ci czarni to te? tury?ci. "Niez?a masówka"- pomy?la?am. Jak si? potem okaza?o, byli to tragarze, którzy pojawiaj? si? tu ka?dego ranka z nadziej?, ?e mo?e tego dnia przewodnik zaanga?uje ich na 5-dniow? wypraw?. To jest ich "by? albo nie by?".
Pierwsze dwa dni podziwia?am drog? wiod?c? w?ród ró?norodnej ro?linno?ci. Pierwszy dzie? - las tropikalny. Droga jest szeroka, wilgotna. Buty si? ?lizgaj?. Drzewa s? wysokie, zwisaj? z nich liany. Zdrewnia?e paprocie, rozmaito?? krzewów i traw. Las pachnie wilgoci?, z g??bi dochodz? ?piewy ptaków i wrzaski ma?p. Jestem zafascynowana t? tajemnicz? sceneri?. Dopiero po godzinie rozpoczynam rozmow? z Bongiem. Jest teraz bardzo weso?y, ci?gle chichocze. Tragarze id? równym, wolnym tempem, nie zatrzymuj?c si? ani na moment. Po pi?ciu godzinach w?drówki i pokonaniu ok. 1000 m wysoko?ci dochodzimy do punktu Mandara. Nad chatami unosi si? mg?a, dym i zapach ogniska. Tragarze dotarli tu ju? przed godzin?, teraz zamienili si? w kucharzy. O?ywieni ?piewaj?, wci?? mieszaj?c w ogromnych kot?ach. Na ruszcie piek? mi?so. Zaraz po dotarciu do chat dostajemy herbatniki i gor?c? herbat?. Zapada zmrok. Kucharze wci?? gotuj?. Poruszaj? si? tanecznym krokiem, z odleg?o?ci paru metrów wygl?daj? jakby nad ogniem odprawiali czary.