W Maroku jeste?my ju? prawie dwa tygodnie. Zd??ylimy si? ju? nieco przyzwyczai? do arabskiego ?wiata, co nie znaczy, ?e przesta? nas zaskakiwa?. Po prostu tutejsi ludzie, gwar, kolory, nawet zapachy medin przesta?y by? takie obce. W naszej podró?y pod??amy wci?? na po?udnie. Liczymy na to, ?e uda nam si? pozna? jeszcze jedno Maroko, odmienne od tego, które zobaczy? mo?na w Tangerze, Fezie, czy Marakeszu.
Podró? na po?udnie
Po pustyni obiecujemy sobie wiele. Autobus, który ma zawie?? nas na po?udnie, budzi obawy: czeka nas dwunastogodzinna nocna jazda w t?oku, siedzimy z ty?u z podkurczonymi nogami. Jednak nie mamy wyj?cia. Nasze baga?e l?duj? na dachu. Po kilku godzinach, w ?rodku nocy d?u?szy przystanek. Nie wychodzimy z autokaru, jest ciemno i duszno. Zreszt? nie ma po co. I tak zaraz b?dziemy ?wiadkami zwyk?ego tu przedstawienia: przez drzwi do ?rodka ?aduj? si? drobni handlarze, cz?sto dzieciaki, wciskaj?c owoce, gumy do ?ucia, wachlarze. Jako jedyni biali jeste?my atrakcj? - ?atwo nikt z nas nie zrezygnuje. Po handlarzach czas na kaleki bez r?k, ?lepców, wszystkich pokrzywdzonych przez los, którzy melodyjnie wypowiadaj?c stosowne fragmenty Koranu domagaj? si? ja?mu?ny - to przecie? obowi?zek ka?dego muzu?manina. Kierowca daje znak, czas ko?czy? ten kilkunastominutowy spektakl. Jeszcze nieraz b?dziemy w nim uczestniczy?, teraz ruszamy dalej.
Nad ranem to, na co czekali?my - górzysty, piaszczysty pejza?, gdzieniegdzie palmy, co pewien czas wiejska osada z lepiankami ze s?omy i gliny. Jest gor?co, cho? ko?o 6.00, ale tak naprawd? dopiero si? zaczyna.
Chwila w Risani
Wreszcie Risani. Po drodze, jeszcze w autobusie, rezygnujemy z kilku "propozycji nie do odrzucenia": naganiacze zachwalaj? "najta?szy" dojazd do Ergu Chebbi. Wysiadamy na wielkim placu, gdzie o tej porze jeszcze pusto i leniwie. Oblepiaj? nas muchy, zaczyna m?czy? upa?. Musimy czeka? - to ju? nikogo nie dziwi. W pobliskim kantorku jednego z autobusowych przewo?ników ?azi po ?cianie 9-centymetrowy robal podobny do lataj?cego karalucha. Nasze zainteresowanie nim wywo?uje salwy ?miechu. Do robali te? mo?na przywykn?? - po trzech tygodniach maroka?skiej wyprawy nawet nie drgn?, gdy w kawiarni zleci mi taki karaluch na g?ow?.
Czekamy jeszcze tylko chwil?, bo ju? - jak zwykle - s? ch?tni, by si? nami zaj??. Jeden z naganiaczy (po krótkim czasie ?atwo mo?na ich rozpozna? z daleka: to mniej wi?cej 20-latkowie, cho? cz?sto te? dzieci, w T-shirtach i d?insach, zaczepiaj?cy po angielsku lub w dowolnym innym j?zyku, ?wietnie zorientowani nie tylko gdzie najlepiej zje?? i gdzie najta?szy hotel w okolicy, ale i kto jest prezydentem TWOJEGO kraju) zaprasza nas na herbat? do pobliskiego sklepu z suwenirami (potem za ni? oczywi?cie p?acimy) i obiecuje znale?? taksówk?, która zawiezie nas dalej, do Merzougi.
Z herbat? maroka?sk? jest troch? tak, jak z samym Marokiem - niby znany smak, ale jednak egzotyczna. To mocno zaparzona zielona herbata z mi?t?, bardzo s?odka (ale smakuje nawet tym, którzy pij? gorzk?) i wrz?ca, nalewana w tradycyjny sposób z imbryka, cho? cz?sto podawana zwyczajnie, w szklance. Za ni? pono? t?skni? Maroka?czycy w Europie, bo picie herbaty ma tutaj w sobie co? z obrz?du. Jednak im dalej na po?udnie, tym bardziej przypomina po prostu s?odk? mi?t? i to rozcie?czon?, lecz có?, tu zawsze jest krzepi?ca.