Rozgl?damy si? troch? nieporadnie, gdy z przeciwleg?ego brzegu nadp?ywa pinassa - d?uga wios?owa ?ód?, d?ubana z jednego pot??nego pnia, z burtami nadbitymi z desek. Zaczynaj? si? targi. - Deux mil! - przewo?nik nie chce ust?pi? widz?c, ?e chwilowo ma monopol na przepraw?. P?yniemy w ko?cu za tysi?c od osoby. Wypijam reszt? wody mineralnej z butelki, z niedowierzaniem patrz?c jak miejscowi pij? duszkiem t? rzeczn?, nabieraj?c j? po prostu r?kami.
Na przeciwleg?ym brzegu gliniane lepianki i czarni ludzie, którzy przychodz? do rzeki my? swoje garnki i siebie. Dalej w gór? rzeki roz?o?y? si? spory rzeczny porcik. St?d w skwarze po?udnia jedziemy jakim? rupieciem w kierunku miasta. Nagle na szosie pojawia si? rogatka. Kilku mundurowych wyskakuje z cienia i ??da okazania paszportów, a nast?pnie zap?acenia 5000 "afrykanów" od osoby. Tego nie by?o w ?adnym przewodniku! Okazuje si?, ?e miejscowa w?adza od niedawna pobiera od cudzoziemców specjaln? op?at? wjazdow? - swego rodzaju myto. Wszystko to dzieje si? w majestacie prawa i za pokwitowaniem... - W zamian b?dzie pan mia? bezp?atny wst?p do muzeum! Niewielka pociecha...
Mijamy namioty koczowników na przedmie?ciach. Potem niskie domostwa wzniesione z niewypalonej ceg?y. Zaskoczenie: w Timbuktu nie ma palm! S? za to inne drzewa, kusz?ce ka?dego strudzonego w?drowca cieniem i przykurzon? zieleni?. Miasto w pustyni wydaje si? by? pokryte warstw? be?owego py?u, niesionego przez wiatr.
I gdzie tu si? teraz zatrzyma?? Wybór miejsc noclegowych w oazie jest niewielki. Najta?szy jest bodaj hotel "Bouctou", gdzie za jedne 3500 afryka?skich franków mo?na dosta? materac z po?ciel? na pod?odze du?ego pomieszczenia, nazywanego Chambre Sahara. Sala po??czona jest w?skimi schodami z tarasem na p?askim dachu hotelu i obie?y?wiaty, które znajduj? tu schronienie, najcz??ciej wol? na noc przenie?? materac na dach i tam zasypia? pod saharyjskimi gwiazdami.
Trzeba wiedzie?, ?e nazwa tego hotelu to imi? kobiety wyplecione z nazwy ca?ej oazy. Wiecie co znaczy nazwa "Timbuktu"? Gdy nie by?o jeszcze miasta, na pustynnym szlaku by?a tu studnia, przy której w?drowcy zaopatrywali si? w wod?. U studni mieszka?a samotna kobieta o imieniu Bouctou. W zamian za wod? przewodnicy karawan zostawiali jej zawsze troch? wiezionej przez siebie soli. Bouctou u koczowników wymienia?a t? sól na ?ywno?? i z tego si? utrzymywa?a. "Tim" w j?zyku Tuaregów oznacza studni?. Zatem miejsce to s?usznie nazwano Studni? Bouctou...
Wszystkie drogi w Timbuktu prowadz? na rynek. Id? tam i ja: w?sk?, piaszczyst? uliczk? w?ród t?umu barwnych, odzianych w d?ugie d?elaby i ró?nobarwne turbany postaci. W?ród roju much, leniwie spaceruj?cych kóz i bosonogich, umorusanych dzieci, które wykrzykuj? za mn? "Tubab, tubab!" Nie chc? wyró?nia? si? w tym t?umie... - Chcia?bym kupi? turban. Najlepiej niebieski. - Oui monsieur, a ile metrów? Jestem zaskoczony... Nie przypuszcza?em, ?e turbany sprzedaje si? na metry!
Gdy kupiec z namaszczeniem odmierza mi cztery metry b??kitnego perkalu, wokó? robi si? ma?e zbiegowisko ciekawskich. Korzystam z okazji, by na migi poprosi? jednego z Tuaregów: poka? mi, jak wi??ecie swoje turbany! Wo?a znajomego, który troch? zna francuski. Starannie owijaj? materia? wokó? mojej g?owy - ku wielkiej uciesze otaczaj?cej nas gawiedzi. Po chwili mo?emy ju? razem - w turbanach - pozowa? do zdj?cia. I ju? nie tak ?atwo pozna?, ?e jestem "tubab" - bia?y i obcy. Tubab, co od dawna chcia? zobaczy? Timbuktu...